czwartek, 4 grudnia 2014

Dirty paws

Grudzień przywitał nas wszystkich porządną dawką chłodu. Może to dobrze, może to już ten czas by przytulić się do rozgrzanego kaloryfera, zapleść palce na kubku z (kolejną) gorącą herbatą i tracić czucie w palcach przy każdym wyjściu z domu. Może to już czas, by spadł śnieg i przypomniał, że jeszcze chwilka, jeszcze moment i wrócę, do ciepłych ramion, gorących serc, stęsknionych oczu. Wrócę do moich najwspanialszych przyjaciół, którzy za każdym razem gdy jest źle, udowadniają mi, że dla takich ludzi jak oni warto się starać.

Trochę wybiłam się z rytmu, i choć kilkakrotnie zabierałam się za pisanie... Nie potrafiłam. Cóż, nic nie poradzę, ten blog już chyba zawsze będzie kojarzył mi się w pewien sposób z Kordianem. Przemilczę całą te sytuację, bo mimo wszystko, gdy coś nas choć odrobinę dotyczy (pod różnymi względami), wówczas również nas zwyczajnie dotyka. Czasem bardzo dotkliwie.

W pewnym sensie zamknęłam za sobą pewien etap, zostawiłam daleko w tyle żal i smutek, może i frustrację. Niekiedy coś musi pęknąć w człowieku, by móc zacząć budować i układać na nowo. Teraz jest łatwiej, lżej wewnętrznie. Cieplej. Ja już przeżyłam swoją wewnętrzną zimę, szarpaninę z sobą samą i własnymi emocjami, stałam się silniejsza o te kilka przykrych doświadczeń, ale i to mnie czegoś nauczyło.

Trochę wyleczyłam się ze znieczulicy, która pod natłokiem problemów, przylgnęła do mnie jak pasożyt i wysysała ostatki sił. W końcu lepiej czuć ból, niż nie czuć niczego. Jest w tym bardzo głęboki sens. Bo chwilami to właśnie pustka i bezruch bolą najbardziej, to właśnie stagnacja i brak wzruszeń odbierają człowieczeństwo, a nie wszechobecne dramaty i tragedie.

Trochę leczę się z niepewności względem swoich decyzji, względem siebie. Powoli przypominam sobie, jak chciałabym się widzieć. Jak się postrzegać, by sobie samej nie utrudniać. Długa droga przede mną.

Celebruję każdą emocję, niezwiązaną z uczelnią i studiami. Cieszę się ludźmi dookoła, śmieję się z nimi i żartuję, jesteśmy całkiem zabawną paczką indywiduów. Patrzę na nich i widzę milion życiowych historii, gdzieś głęboko, pod skórą. Milion doświadczeń, milion różnych spojrzeń na te same drobiazgi codziennego życia. Cieszę się piciem wina z butelki w kwiatki, odrobiną snu ponad normę, powrotami do ciepłego mieszkania po zajęciach. Cieszę się, myśląc o moim Kocie, o mojej Klołi, mojej Aś, An i Szklarzu. Cieszę się, bo wiem, że popłyną łzy, ale to będą łzy szczęścia.

I to tylko jeszcze chwila, jeszcze moment, aż zapachnie dookoła piernikami, które uwielbiam piec. Aż odkurzę półki z kochanymi książkami w pokoju, na drugim końcu Polski, i będę gdzieś, gdzie wszystko jest znane, swoje, by potem znów wrócić tu, oswajać rzeczywistość na nowo i cieszyć się, że zwyczajnie mogę to robić. Że oswojone wcale nie oznacza lepszego. Przyda się trochę zachwytów i wzruszeń w te święta.

W pewnym sensie nie ważne gdzie się jest, tylko kim się jest. Ważne, czy się o tym pamięta, by siebie nie stracić, choćby w najmniejszej części. Mi brakuje jakiegoś swojego ułamka, ale to nie szkodzi, to dobrze. Gdzieś w między czasie przecież trzeba odrobinę dojrzeć.

Póki co wdrożyłam się do reszty w uczelniany tryb, chociaż muszę przyznać, że zajęło mi to ogrom czasu. Powoli wszystko toczy się do przodu, wygrywam z biofizyką, chemia wygrywa ze mną, całą połową punktu brakującą do zaliczenia, histologia toczy się miarowo i stabilnie, anatomia uwiera, ale tylko gdy się zbyt mocno myśli o styczniowym kole itp. itd. Momentami trochę narzekam, ale w gruncie rzeczy... nie zamieniłabym tych studiów na żadne inne :) I tego się trzymajmy.


środa, 22 października 2014

Demon host

Dzisiejszy deszczowy dzień pozwolił się trochę wyciszyć. Zebrać myśli, pozwolić sobie na chwilę popołudniowego snu. Lubię takie chwile, kiedy świat rozmywa się dookoła mnie, kiedy krople deszczu spływają po szybie, tworząc cudowny aliaż wodnych labiryntów. Lubię chłodne orzeźwienie, które owiewa twarz nim zdążę dotrzeć na uczelnię. I choć zgrabiały mi dłonie, a parasol próbował się wyrwać z rąk przy każdym podmuchu wiatru - wcale nie narzekałam na pogodę. Uśmiechałam się pod nosem, bo taka jesień też ma swój urok. Mglisty, deszczowy, czasem nieco mroczny... Sprawia, że chcąc nie chcąc przystaję na moment i zaglądam wgłąb siebie.

Dni upływają mi coraz szybciej. Pewnie ze względu na ilość nauki, która nie pozwala marnować czasu na byle fanaberie. Odnoszę wrażenie, że i tak nie robię wszystkiego co chciałabym zrobić, że nigdy nie umiem na tyle na ile powinnam, ale doba niestety nie da się rozciągnąć, a zdrowy rozsądek podpowiada, że regeneracja sił pozwoli zachować trochę energii na resztę roku.

W tamten weekend udało mi się na chwilę wyjść z ludźmi z grupy, nieco odpocząć, trochę rzeczy powtórzyć, trochę nowych przyswoić - okazuje się, że czas da się znaleźć na wszystko, z chęciami może być gorzej. Kolejna sobota też zapowiada się dość ciekawie :)

Cieszę się, że udaje mi się odnaleźć własny sposób na urozmaicenie sobie siedzenia nad książkami. Korzystam z moich małych pasji rysując kości, stawy, więzadła i dzięki temu nie dość, że się odprężam, to jeszcze udaje mi się więcej zapamiętać. Co prawda nie są to z pewnością arcydzieła, ale dają jakąś tam odrobinę satysfakcji.

Trochę uwiera wkuwanie na pamięć wzorów, nazw itd., ale nie ma co się nad sobą roztkliwiać pod tym względem. Po prostu trzeba przysiąść i tyle, innych opcji brak. Chemia trochę nudzi, biofizyka przeraża, ale póki co jest do przeżycia, histologia idzie dość gładko i sprawnie, chociaż też wymaga nakładu wysiłku.

Szukam na co dzień małych uciech i drobnych radości, by nie zwariować w natłoku wszystkiego. Próbuję nie myśleć o tęsknocie i nie marnować "wolnych" chwil. I tak sobie żyję od poniedziałku do piątku, od soboty do niedzieli. Odliczam dni do pewnych spotkań i chwilami zdarza mi się być smutną, ale równocześnie wiem, że muszę być silna, nie rozpadać się. Tutaj pozbierać mogę mnie tylko ja, nikt nie utuli w ramionach.


sobota, 11 października 2014

Going back home

Miasto Marzeń nie zachwyca dziś pogodą. Wielka szkoda, bo po trudach biegłego tygodnia chciałoby się chwilę odetchnąć, wygrzewając twarz w promieniach jesiennego słońca. Nawet kosztem napawania się ciepłem w towarzystwie skryptu do biofizyki.

No tak, bo przecież zabawa rozpoczęła się na dobre, a ja cały ten czas nie mogłam się zebrać, by dzielić się swoimi wrażeniami na bieżąco. Może dlatego, że wszystko spadło na mnie w ułamku sekundy, a poukładanie sobie w głowie całego tego chaosu wymagało dużo większego nakładu czasu.

Pierwszy tydzień upłynął mi na dziwnych przygodach ze współlokatorem-widmo, radzeniu sobie z chwilowym podłamaniem i przerażeniem, i wreszcie na poznawaniu ogromu nowych ludzi, których imion nie byłam w stanie zapamiętać. Wbrew pozorom to było dość wyczerpujące, zwłaszcza dla kogoś, kto w tłumie czuje się bardzo nieswojo. Niemniej dzięki natłokowi wrażeń udało mi się zapomnieć o lęku i odzyskać entuzjazm. Kolejne 5 dni roboczych nie były już tak wielkim szokiem.

Pierwszy dzień na uczelni upłynął pod znakiem anatomii - tu muszę przyznać, że najbardziej ciekawa byłam asystentów, ze względu na krążące po uczelni legendy o pewnych personach. Okazało się, że mojej grupie w udziale przypadły dwie niesamowite panie, które rozumieją, że to co dla nich jest oczywiste, dla nas często jest czarną magią. Podoba mi się ich podejście, pasja i chęć zmobilizowania nas poprzez zwracanie uwagi na różnego typu ciekawostki. Póki co jestem zachwycona :)

Preparowanie również nie było aż tak straszne, jak mogłoby się wydawać; choć przyznam, że przez pierwsze kilka minut w sali ze zwłokami czułam się nieswojo. Później zdecydowanie było łatwiej. Nie do końca podoba mi się zachowanie niektórych ludzi na ćwiczeniach. Może jestem przewrażliwiona, ale pewne żarty są wręcz niesmaczne, zważając na to, że mamy do czynienia z ludzkim ciałem; z ciałem kogoś, kto chciał się poświęcić w imię nauki i to naprawdę wyjątkowy prezent dla nas, studentów, bo gdyby nie to - nauka byłaby ograniczona wyłącznie do teorii. Nie chcę tu gdybać i generalizować, ale może z czasem to wszystko zacznie wyglądać inaczej. Może to po prostu pierwsze reakcje, nieumiejętność przystosowania się do nowej sytuacji. Przynajmniej taką mam nadzieję...

Wyszłam z założenia, że nie mam zamiaru oceniać nikogo po pozorach i tego się trzymam. Wiadomo, jedni robią lepsze, drudzy gorsze wrażenie, ale nie staram się do nikogo dystansować tylko z tego powodu. Co prawda ciężko mi tu odnaleźć swoje miejsce w towarzystwie, bo zawieranie nowych znajomości i przyjaźni nigdy nie było moją mocną stroną, ale jednak staram się nie odcinać od ludzi. Duże wyzwanie, jak na kogoś kto jest typowym introwertykiem. Póki co mocno się staram i nie poddaję. Ciekawe jak długo.

Z całą pewnością największym utrapieniem tego semestru będzie biofizyka. Pewnie po trosze wynika to głównie z mojego dotychczasowego nieprzykładania się do licealnej fizyki i matmy... Mniejsza. Wierzę, że jakoś uda mi się wyjść z tej potyczki zwycięską ręką, nawet jeśli będzie to okupione cotygodniowym weekendem z niebieską książeczką, a później pewnie i z tycim tomem Jaroszyka. Zresztą chyba wszyscy mają z tym problem, co jest nieco pocieszające.

Na pewno najciężej jest się przestawić. Tryb licealny ma się nijak do nauki anatomii, biofizyki, czy czegokolwiek innego. Pierdyliard łacińskich nazw i końcówek daje się we znaki, ale widzę, że z czasem i to staje się mniejszym problemem. Wiedza umyka i wymaga ciągłego powtarzania, jednak efekty cieszą. Początkowa dezorientacja powoli ustępuje miejsca bardzo pozytywnemu nastawieniu. Mam w sobie niezmierzone pokłady ciekawości względem wszystkiego, czego się uczę i to jak najbardziej pomaga. I choć moje życie teraz obróciło się do góry nogami i łączy się to z wieloma problemami na niwie prywatnej, choć sam mój tryb życia jest chwilowo zupełnie niezdrowy i pod tym względem nie jestem z siebie dumna - wiem, że powoli wkraczam na odpowiednie tory. Czuję jak wraca spokój ducha, tęsknota uwiera, ale zaczyna motywować i przede wszystkim - zaczynam sobie przypominać, że cały ten trud kiedyś doprowadzi mnie do tego co chcę robić w życiu.

Więc zamiast poszukiwać szczęścia - zaczynam być szczęśliwa dzięki temu co tu i teraz. I czuję się, jak w domu. Może to prawda, że ten prawdziwy dom to wcale nie budynek; że nosimy go wciąż w sobie, my sami nim jesteśmy; że w gruncie rzeczy to po prostu nasze miejsce w rzeczywistości.
Może właśnie taki dom w sobie odnalazłam. I chociaż przez pewien czas bałam się, że odległość sprawi, że będzie pusty - on wciąż jest pełen ludzi. Pewnie jeszcze dużo czasu upłynie, zanim jego drzwi otworzą się przed kimś nowym, jednak najważniejsze jest dla mnie to, że wbrew przeciwnościom zostało w nim miejsce dla mojego Kota. Teraz wygrzewa się na swoim legowisku daleko ode mnie, ale wciąż ma swoje miejsce w moim sercu, nawet jeśli jest ono inne niż dotychczas. I to właśnie jest piękne. Czasem nowy początek wcale nie oznacza końca tego co było.



sobota, 13 września 2014

I know you care

Jesień zaczęła panoszyć się za oknami. Wydaje mi się, że zjawiła się zupełnie niespodziewanie, a może po prostu to ja nie zauważyłam, jak wkrada się do sadów, ogrodów i ludzkich serc. Jak cichutko szepce, głosem wiatru, dając o sobie znać. Jak mrozi wieczorami moje wiecznie lodowate dłonie, jak gdyby chciała mnie za nie chwycić i poprowadzić gdzieś daleko za horyzont, do krainy pożółkłych liści.

Kocham jesień, jak żadną inną porę roku, choć to burzliwa miłość. Czasem przysparza zbyt wiele wieczornych smutków; czasem odbiera siły, kradnąc coraz więcej promieni ospałego słońca. Mimo to ma w sobie tyle uroku. Przelotnej magii zamkniętej w kolorach liści, schnącej trawy; ukrytej w chłodzie pod nocnym niebem, pełnym gwiazd; zaklętej w szum deszczu za oknem.

Dla mnie jesień pachnie herbatą z cytryną i gorącym kakaem. Jest cudownie miękka w dotyku, jak wszystkie ciepłe swetry. Pełna zmian, podmuchów niespodziewanych wydarzeń, strącających z głowy wyciągnięty z szafy kapelusz. Daje ciche znaki, że może warto się nad nim zatrzymać na chwilę, powdychać głęboko wilgotne powietrze i jakoś wewnętrznie się oczyścić.

To chyba najlepsza pora, by się wyciszyć, odetchnąć, ruszyć do przodu albo przez moment pozwolić sobie na odrobinę stagnacji. W końcu nie ma lepszego akompaniamentu do zbierania myśli niż delikatny stukot kropel deszczu. Wieczorami, gdy nad ziemią zaczynają unosić się mgły, łatwiej się odciąć od tego, co uwiera. W końcu rozmyty obraz trochę zniekształca kontury, zazwyczaj tak ostre.

Jeszcze się z tym nie oswoiłam. Świadomość nadejścia kolejnej pory roku przyszła niedawno. Nic tak dobitnie nie przywodzi mi jej na myśl, jak zapach jabłek z sadu dziadka. Zaledwie kilka dni temu obierałam cały koszyk rzeczonych owoców i cóż, zrozumiałam, że czas pożegnać lato i dobiegające końca wakacje. Piękne, może nawet najpiękniejsze w dotychczasowym życiu, pełne cudownych chwil, spędzonych z wyjątkowymi ludźmi. Długie, leniwe, a mimo to poszerzające horyzonty. Może nie były doskonałe - tak jak te jabłka, prosto z sadu, które wyglądem zupełnie nie przypominają owoców ze sklepowych półek. Jak jabłka, spośród których wybrałam kilka robaczywych, kilka spleśniałych, przyniosły kilka zawodów. A mimo to były tak bardzo przepełnione różnymi dobrymi doświadczeniami. Odurzały milionem zapachów, z których każdy był bardziej intrygujący od poprzedniego.

Teraz przyjdzie mi zachować je w pamięci i wdychać zapachy jesieni. Rozczulać się nad jabłkami i cynamonem, jakby to one sprawiły, że lato przemknęło przez palce. Chyba trudno przywyknąć do myśli, że tym razem ta jesień będzie zupełnie inna niż co roku.

Tym razem prócz walki z jesienną melancholią, przyjdzie się zmierzyć z samotnością. A raczej z jej mroczną stroną, bo przecież często samotność nie jest niczym złym. Może nie będzie ona aż tak gorzka, jak o niej myślę; może, to będą tylko jej ochłapy. Niemniej próbuję wypełnić myśli jak najszczelniej wspomnieniami, by nie pozwolić jej się wedrzeć głębiej, gdzie stracę nad nią kontrolę.

Chciałabym wierzyć, że wszystko się z czasem poukłada. Rozsądek podpowiada, że przecież życie toczy się dalej. A jednak... Dla mnie czas się chwilowo zatrzymał. Nie teraz, a na początku tego roku. I tak naprawdę, te wakacje wcale nie były próżnią, w której tkwiłam zawieszona. Cały ten rok to od początku jeden wielki znak zapytania. Ogrom niepewności co do pewnego. Czas z tym skończyć. Nie rozdrapywać.

Najgorsze jest w tym wszystkim poczucie pustki. A raczej... bez-czucie. Chwilowe otępienie zmysłów, świat jakby zza jesiennej mgły. Ja wiem, że nawet jeśli przytłoczy mnie nadmiar obowiązków, prędzej czy później wszystko sobie powoli poukładam. Jak co roku. Mimo to trochę się boję. Nie studiów, nie samotności, nie nieznanego. Boję się tej nicości we mnie. Wewnętrznej znieczulicy. To boli najbardziej.

Zawsze mówiłam, że jesienią mogłabym się zdefiniować jednym słowem - nadwrażliwość. A co jeśli gdzieś w tym wszystkim ją zgubiłam? Jeśli wszystko straciło smak, kolor i zapach, mimo, że dookoła króluje aliaż rozmaitości? Jeśli każda część mojego ciała zamarła, a ja zostałam wyłącznie z własnymi myślami?

Kocham jesień. Jesień szczypie chłodem po twarzy, ale równocześnie ogrzewa serca. To idealna pora, by rozgościła się w moim. Tylko, że tam chwilowo zapanowała zima...

Pozostaje mi wierzyć, że po zimie w sercu nie zawsze przychodzi wiosna.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Delicate

Jestem tylko człowiekiem. Nie przewiduję przyszłości, często pozwalam się rozkładać przeszłości w moim umyśle, dając przyzwolenie, by fetor biegłych wydarzeń wdarł się w moje myśli, by nim przesiąkły, a potem grzebię je wraz z tym co było, bo przez nie znów tracę teraźniejszość. Znowu zasypuję jej cząstkę, rodzące się przyszłe historie i tkwię próbując oczyścić umysł ze stęchlizny.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem ideałem. To prawda. Sama często powtarzam, że mam dobre serduszko, tylko wyjątkowo chujowy charakter. Dużo przez to tracę, ale i często na tym zyskuję. Można się sprzeczać, czy to dobrze czy źle, tylko, kto z nas jest bez winy? A kto na siłę próbuje udowodnić światu, że jest lepszy, niż pokazuje rzeczywistość? Na pewno nie ja.

To śmieszne, kiedy po raz kolejny uświadamiam sobie, że żywię dwa przeciwstawne uczucia do jednej mojej cechy. Kocham swój egoizm, ale częściej go nienawidzę. To rozstraja moje myśli.

Mam patologiczną potrzebę bliskości.
Mimo to nie daję się dotknąć. Nie pozwalam się poznać.

To mnie rujnuje i równocześnie utrzymuje przy życiu. Kiedy moja opowieść zatacza koło, myśli rozsypują się w pył.


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

We never change

Często jestem zbyt niepewna siebie. Zarówno w relacjach z innymi, jak i w zderzeniu z rzeczywistością. To pewnie nie zabrzmiałoby wiarygodnie w uszach moich znajomych, bo staram się to ukrywać na wszelkie możliwe sposoby. A jednak często walczę z tym w zwykłych codziennych sytuacjach. Mimo, że bywa, iż wychodzę na przemądrzałą, niepokorną, to jednak tkwi we mnie i nie daje o sobie zapomnieć.

Jestem nieśmiała, zamknięta w sobie. Owszem, to nie jest tak, że nie potrafię sobie poradzić w sytuacji, gdy poznaję kogoś nowego, że odwracam wzrok, twarz i nie umiem wydusić z siebie słowa. Nie, ja często maskuję swoją nieśmiałość głupimi żartami, gadaniem o głupotach, śmiechem. A mimo to wewnątrz mnie aż skręca, bo to tylko powierzchowne. Wszystkie moje ruchy i słowa są nerwowe, pełne emocji, trzeba się im przyjrzeć z bliska by dostrzec, że jestem ogromnie skrępowana, że mówienie przychodzi mi z trudem. Że trudno mi nie spuścić wzroku i nie ściszać głosu, nie urywać końcówek wyrazów.

W życiu trudno polegać na słowach: "Siedź w kącie, znajdą Cię". Tak naprawdę trzeba czerpać z niego ile się da, robiąc to rozsądnie. Jednak, gdy w człowieku tkwi przekonanie, że nie zasługuje na to co dobre, pojawia sie iskierka zwątpienia we wszystko co się robi. Naiwne, prawda? Często myślę, że mój perfekcjonizm, z którym zacięcie walczę, to tylko kolejna oznaka tego, że sama w siebie nie wierzę.

Wiem, że kiedyś było trudniej. Inaczej. Były czasy, kiedy nie potrafiłam chociażby uwierzyć, że kiedyś coś dobrego mi się przydarzy. Ba, to, że będę w stanie zawalczyć o swoje szczęście wydawało się największym absurdem, o jakim mogłam słyszeć. Nie potrafiłam zrozumieć, że mój los leży wyłącznie w moich rękach, że nikt nie pociąga za sznurki, a fatum to tylko smutna legenda.

Potem przyszedł czas na zmianę poglądów. Na dostrzeżenie tego, że nie trzeba być najlepszym, czy nawet wyjątkowo dobrym, by osiągnąć swoje cele. Wystarczy spory nakład pracy i wkład serca. Może nie wszystkie bariery da się przeskoczyć jednym susem, ale dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Długo żyłam w tym przekonaniu i wciąż myślę, że to jedna z najważniejszych zasad w życiu - zawsze próbować. A mimo to mam tyle wątpliwości co do siebie. Mam sobie tyle do zarzucenia, znowu bardzo mocno sobie nie ufam i czuję, że stoję z tyłu. Chciałabym kiedyś czuć, że w swoich oczach jestem dobra taka jaką jestem od zawsze. Że nie trzeba wielkich zmian, by po raz kolejny podwyższyć poprzeczkę. Chciałabym być pewna siebie, a równocześnie nie sprawiać wrażenia zarozumiałej. Odnaleźć swój złoty środek i nie zastanawiać się nad tym nigdy więcej.

Nie wiem jak się z tego wyleczyć, w jaki sposób dać sobie szansę. Może jeszcze nie dorosłam, może za mało się staram. Czasem jest mi po prostu trudno, gdy zauważam, że niewiele się w tej kwestii zmienia na przestrzeni lat. Zwłaszcza, kiedy dostrzegam, że są ludzie, którzy od długiego czasu wierzą we mnie bardziej, niż ja sama.


środa, 13 sierpnia 2014

Earth to bella

Trochę to przykre, że nasza historia zatacza koło rok w rok. Że gdzieś pośród własnych uciech, oddawania się temu, co ważne i ważniejsze nie znajdujemy czasu dla siebie nawzajem. Tak celebrujemy nasze wakacje - z daleka od siebie. A mi z roku na rok przychodzi to coraz trudniej. Chciałabym Ci to powiedzieć prosto w oczy, Chloe, ale Twoich oczu nie widziałam już od prawie dwóch miesięcy. Brakuje mi ich widoku, Twojego zapachu, głosu. Brakuje mi każdej najmniejszej cząstki Ciebie, bo czuję się zsunięta na margines Twojego życia. Tak jakby było w nim miejsce tylko dla jednej osoby...

Każdego dnia wchodzę na Twoją zupę, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Czasem gdy to robię, czuję się trochę, jakbym z Tobą rozmawiała, choć Ty nie masz teraz na to czasu. Czasem czuję, jakbyś miała do mnie żal, że nie próbuję być obok na siłę. Wiesz, trochę się martwię, taka już jestem, nigdy nie pozbędę się myśli, że wciąż jesteś malutką dziewczynką, która dzwoni do mnie w środku nocy i płacze, żaląc się na całe zło wszechświata do słuchawki. Maleństwem, które trzeba tulić w ramionach, przystając co kilka metrów, bo znów masz łzy w oczach. Widzisz, ja to wszystko pamiętam, mam to wyryte w pamięci. Wszystkie wspólne spacery, moje nagłe "już jestem" i każdą rozmowę, każdy smutek. Nasze piosenki, moje wyrzuty, Twoje rozczarowania mną. Pamiętam swoje beznadziejne pocieszanie Cię.

Gdzie jesteś, kiedy ja potrzebuję chodzić polnymi ścieżkami i rozpadać się co 2 metry?

Ja tak tego nie przeżywam. Przerabiam Twoją historię, ale w zupełnie inny sposób. Nie płaczę wieczorami i nie złoszczę się o to, co nieuniknione. Jasne, czasem jest mi cholernie przykro i najlepszym wyjściem wydaje się zaszycie się w samotności i przeczekanie. Ty wiesz, że ja nie potrafię być słaba za długo. Że im więcej kłód pod nogami, tym szybciej jestem się w stanie z nimi uporać. Cieszę się z drobiazgów o wiele bardziej niż zazwyczaj. Świętuję każdą chwilę tutaj i ciągle chciałabym więcej. Mam w sobie pokłady tęsknoty za tym, czego nawet jeszcze nie doświadczyłam. Kocham, tak jak jeszcze nigdy nie kochałam, inaczej, dojrzalej, jestem tak szczęśliwa, jak jeszcze nigdy nie byłam. Wiem, że pewnie mnie nie rozumiesz, chociaż chciałabym żeby było inaczej. Chciałabym Ci to wszystko wyjaśnić, powiedzieć, ale nie mogę. Jedyna osoba, która musiała wiedzieć, wypowiedziała to za mnie. I wybrzmiało w moich uszach, o jeden raz za dużo. A mimo to chciałabym razem pomilczeć. Bo nie wiem co mogłabym Ci teraz dać od siebie, jakie słowa wyraziłyby to wszystko co od kilku tygodni zbywam słowami: "To jest do przerobienia w cztery oczy. To nie jest rozmowa na sms'y etc.". Układałam to sobie w głowie od dawna, myślałam nad tym bardzo długo, ale ta historia w mojej głowie się kruszy, bo ma zbyt wiele płaszczyzn. Nie da się opowiedzieć wszystkiego na raz.

Cieszę się, że wszystko się ułożyło. Udało Ci się. Jesteś tam gdzie chciałaś być. Jeśli nie ma w tym miejsca dla mnie... Trudno. Dla Ciebie zawsze będzie miejsce w moim sercu. Nawet jeżeli nie będę mogła Ci wszystkiego opowiedzieć.

Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że odżyłam; że udało mi się wreszcie wyjść na prostą i znów poczuć prawdziwe szczęście. Moje szczęście, które pachnie wieczornym powietrzem po deszczu, podczas spaceru; ma słony smak kropel potu na całym ciele; które jest w dotyku ciepłe i delikatne, gdy wspólnie splatamy dłonie i usta. To mi daje siłę, by radzić sobie na co dzień. Chwila melancholii przychodzi zupełnie niespodziewanie, bo przecież mam własną sielankę. Pięknie brzmiąca "noc spadających gwiazd" zawsze wpływa na mnie w taki sposób. Może gdyby wczorajszy wieczór był inny, gdyby nie był samotnym opieraniem policzka o zimną szybę, byłoby łatwiej. Gdyby przeżywać to razem, wspólnie. Z głową na Kocim ramieniu i z myślami, bliskimi Tobie, Chloe, czekając aż znów się pojawisz obok. Dziś miałaś tu być, a jednak wciąż coś jest ważniejsze. Nic nie poradzę, że jestem kiepska w byciu ważną.

A tak brzmiał nasz początek, pamiętasz? Zabawne, że odnajduję tę piosenkę akurat teraz, zupełnie przypadkiem. Zabawne, że to akurat ta piosenka. Może warto się trochę cofnąć, by móc z powrotem wyruszyć do przodu.


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Bezpowód

Jesteśmy pokoleniem niedopowiedzeń. Przemilczeń, niewypowiedzeń ciszy. Pokoleniem, w którego rzeczywistość brak miejsca na nicość i nijakość. Wieczny szum, zagłuszanie, urywanie wypowiedzi. Wieczne "za chwilę", "dokończę później", "jutro". Wieczny bałagan i chaos, myśli i wypowiedzi. Pourywane konteksty, poszarpane emocje, ponadgryzane koniuszki języków. Żeby przypadkiem nie powiedzieć jednego słowa za dużo.

Jesteśmy pokoleniem nieładu. Nie układamy wszechświata ani w naszych głowach, ani nawet nie mamy w planach go układać. Nie wierzymy, że da się cokolwiek uporządkować, uregulować. Usprawnić. Mamy marzenia, które graniczą z mrzonkami; nadzieje, których nie jesteśmy pewni. Przemyślenia, które chowamy sami przed sobą - nie na dnie szuflady, nie w kieszeniach. One gromadzą nam się na opuszkach zmarzniętych dłoni, które czasami potrzebują, by ktoś je mocno chwycił i pokazał, którędy iść. Pod podeszwami butów, gdy niepewnie stawiamy kroki w przyszłość. 
Kryją się za misternym uniesieniem kącików ust, w cynicznym uśmiechu. Pod powiekami, kiedy uciekamy w sen.
Jesteśmy pokoleniem, które wierzy w nic. I nawet tego nie widzi. Bo wokół przecież wszystkiego jest aż nadto. Dookoła wieczny hałas, tłok, przesyt. Tylko w środku jakoś tak pusto. Nijako. 
Tylko chwilami jakoś tak przykro, że uciekło to nasze dzieciństwo, a dorosłość jeszcze nie nadeszła. Że dokonaliśmy już niejednego wyboru i niejednego gorzko pożałowaliśmy. 

Tylko chwilami głupio, że są tacy, którzy TYLKO w to wierzą.

Ja nie wierzę w dobre zakończenia i złe początki, w zwroty akcji i napięcie, które wokół siebie budujemy. Wierzę natomiast w cele. Bez półśrodków, ciszy. Może jutro będzie gorzej, ale jeśli jest do czego dążyć, to warto. I jeśli nawet nie umiemy dziś zdefiniować świata, ubrać go w słowa, czy cokolwiek innego, jeśli nie potrafimy się w nim odnaleźć i nie potrafimy go zmienić... Przecież nikt nie każe nam nic zmieniać. My po prostu, powinniśmy mieć do czego dążyć.
My po prostu nie powinniśmy wiecznie niedopowiadać naszego życia. Prawda, Kocie?


Dzisiaj dla odmiany kilka słów bez akompaniamentu muzyki.

ciepło nieutulone
i oczy niedomknięte
sny nieuspokojone 
wprost spod powiek 
wyjęte

oczy podszyte łzami
zaszyte milczeniem usta
i przestrzeń między słowami
prawdziwie niczyja
pustka

niedziela, 3 sierpnia 2014

Elektryczna

Wdech. Wydech. Jestem tak pozytywnie naelektryzowana, pobudzona do życia, że chwilami zapominam, że gdzieś w między czasie muszę zaczerpnąć powietrza w płuca. Cholernie potrzebowałam tego ruchu, dosłownie i w przenośni. Coś zaczęło się dziać, coś utknęło w miejscu, ale w końcu zregenerowałam się na tyle, by móc poczuć dawną iskrę.

Nie lubię stagnacji, poczucia, że stoję w miejscu. Szukam zawsze nowego, nieznanego, by móc bawić się tym i poznawać od zera. Rozleniwiłam się przez ostatnie trzy lata, stanęłam gdzieś z boku i przyglądałam się innym - zamiast poświęcać czas sobie, cieszyłam się z cudzych uciech. To był wielki błąd - zamiast doświadczać nowego, nie-mojego, utkwiłam na chwilę i ciężko mi się było z tego wygrzebać.

Może problem tkwi we mnie. W tym, że nie dopuszczam ludzi do swoich pasji; że egoistycznie kocham poświęcać się temu, co lubię, w kompletnej samotności. Może po prostu świata nie interesuje to, co robię dla siebie, więc nikt nie zadaje sobie na tyle trudu, by choćby zapytać, co schowałam ostatnio do szuflady, a tylko podsuwa mi swoje pismo pod nos. Nie wiem, nie oceniam. Kiedyś lubiłam czuć się ważna, dzięki temu, że coś mi wychodzi. Lubiłam słuchać komplementów, wystawiałam się na krytykę i to mi pomagało. Teraz nie odkrywam się z tym, bo nie potrzebuję poklasku. Sama wobec siebie jestem najsurowszym krytykiem.

Czasem tęsknię do czasów, kiedy kompletnie amatorsko bawiliśmy się w teatr. Kiedy po każdym zejściu ze sceny nabijałam sobie kolejne siniaki, bo w naszym spektaklu Mały Książę upuszczał różę i padał na ziemię z wielkim hukiem. Kiedy ślizgałam się po posadzce, bo Alicja z Krainy Czarów chciała wszędzie zajrzeć, skupiała na sobie spojrzenia każdego widza i nie mogła ustać w bezruchu. Kiedy mogłam wyjść, być sobą, nie będąc sobą i czuć, że komuś może się to podobać.

Potem każdej z nas zabrakło na to czasu, nikt nie chciał się dziecinnie bawić w przebieranki. Zostawiłyśmy za sobą te nasze malutkie sukcesy, sukcesiki i zamknęłyśmy za sobą pewien etap. Nie byłam tą, która tego chciała, a jednak to ja musiałam rozmawiać z naszą panią Jot, tłumaczyć się za innych i widzieć żal w jej oczach, bo ten wspólny czas był mimo wszystko dobry.

Próbowałam w życiu różnych rzeczy, nie wszystko szło tak jakbym chciała, zarzucałam zaciekawienie jednym tematem i natychmiast znajdywał się inny. Są rzeczy, które towarzyszą mi od zawsze, jak moje rysunki, ołówki i słowa. Są takie, do których pewnie nigdy nie wrócę, jak piękna gitara nad moim łóżkiem. Przez lata nauczyłam się doceniać to, co robię. Cieszyć się z tego na tyle, na ile tylko potrafię. Pokochałam swoje małe pasje i czerpię z nich energię w każdej chwili załamania. A mimo to, ten rok był inny. Przyniósł sporo potknięć i brak chęci do robienia czegokolwiek. Uciekła mi ta radość z własnych dziwnych wyobrażeń o świecie i z własnego kreowania rzeczywistości. Może to musiało kiedyś przyjść, by móc na nowo odżyć.

Teraz odzyskałam energię. Chęć do poszukiwania w sobie, tego co jeszcze nie odkryte i przelewania tego na papier. Próbuję zrozumieć, odnaleźć się w nowej sytuacji, odkryć swoje dotychczasowe błędy. Rozpalić relacje, które przygasły, bo ja się zaczęłam wypalać. Znowu widzieć, słyszeć, rozumieć własne uczucia, bez poczucia, że ciągle coś tracę, gdy rezygnuję z chwili na wyciszenie.

Pozamykałam pewne jątrzące się sprawy, wyszłam na czysto ze wszystkim, co musiałam do tej pory zrobić i właściwie, na dzień dzisiejszy, z każdym dniem czuję się lepiej. W głowie kołaczą mi myśli o przyszłości pełnej tęsknoty, ale nie chcę tracić radości z ich powodu. Wolę szukać w sobie kolejnych pokładów energii, widzieć to wszystko tak, jak sobie to wymarzyłam. Odnaleźć w końcu spokój w sobie i przełożyć to na swoje zdrowie. Niedługo czeka mnie kolejne dwa tygodnie męczenia się z własnym ciałem, chociaż nie widzę w tym głębszego sensu. Sama pomogłam sobie najbardziej, zmieniając dotychczasowe nawyki. Ruszając do przodu. I tego się trzymam - roztkliwianie się nad ubiegłymi historiami przynosi tylko gorycz, ból albo stagnację.

Czasem tęsknię do tego co było kiedyś, ale potem przypominam sobie, że dziś jest wspaniały dzień, by utrwalić go w pamięci na przyszłość. By móc kiedyś zatęsknić za teraźniejszością. I staram się uczynić go takim, zapisać, zapamiętać. I odnajduję w głowie migawki, patrzę z dumą na to co kiedyś utrwaliłam. I wiem, że warto.


Znalazłam kilka swoich słów z ubiegłej jesieni. Zabawne, że teraz są mi o wiele bliższe, niż były, gdy je zapisywałam, najpierw na skrawku kartki, a potem na klawiaturze komputera.

"Pada. Jesienna pogoda nagle staje się usprawiedliwieniem dla wszystkich złych nastrojów, niezadowolenia i posmutniałych twarzy. Pytanie tylko, co usprawiedliwiało wykrzywione miny nim z nieba polały się pierwsze strugi.


Gdzieś pomiędzy pogonią za wyznaczonymi celami a przeżywaniem teraźniejszości, w życie większości z nas zaczyna wkradać się źle pojęty cynizm. Zaczynamy tracić wiarę we wszystko, co ludzkie. We wszystko, za co nie możemy nic otrzymać lub co ktoś daje nam od siebie, nie wymagając niczego w zamian. Codziennie widzę, jak ludzie coraz bardziej wpatrzeni we własne „ja”, uważający się za inteligentnych, postępowych, tak naprawdę tracą własną osobowość. Stają się kolejną jednostką, która ślepo krytykuje wszystko, co ją otacza. Która, wierząc w swoje racje, lekceważy wszystko, co zawdzięcza innym. Traci przyjaciół, znajomych. W imię kwestii posiadania. W imię wmówionego sobie cynizmu.

Natknęłam się kiedyś na cytat Stachury: „Ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej”, i trudno wyrazić słowami, jak głęboko oddaje on dzisiejszą rzeczywistość. Bo jeśli cynizm, jeśli pesymizm, to tylko taki, który wnosi coś w życie nasze i innych. To tylko taki, który motywuje, który zamiast wierzyć w obietnice poprawy, w puste słowa, wierzy w czyny. Jeśli już niewiara w jakiekolwiek ideały, to tylko taka, która jest ponad ideałami. Która do czegoś dąży i nie ufa bezsensownym formułkom.

Tak naprawdę chyba niewiele osób dzisiaj jest w stanie zdobyć się na bycie ponad realiami. Mało ludzi jest w stanie zapomnieć o samym sobie i po prostu się poświęcić. Dla lepszego jutra, dla kogoś, kto jest dla nas najważniejszy, a czasem dla kogoś, kto prawie nic dla nas nie znaczy. I może nie każdy potrafi się zmienić, ale każdy powinien umieć naprawiać błędy. Rozumieć je. Postarać się, zamiast narzekać na rzeczywistość, która nas otacza. Bo czym jest ta rzeczywistość, jeśli nie wytworem nas samych?

Kiedyś, kiedy już dojdziesz do wniosku, że świat jest niesprawiedliwy, a życie jest podłe, miej świadomość, że to, co najbliżej Ciebie, stworzyłeś sam. A ja? Nikogo nie próbuje nawrócić, nikomu nie wpajam nadmiaru wzniosłych słów – po prostu idę przeżywać własne szczęście, przez resztę swojego życia. I może z odrobiną cynizmu, i niewiary w zmiany, ale za to w z wiarą w to, że moje realia to tylko i wyłącznie mój wybór."

sobota, 26 lipca 2014

Always somewhere

Biegałam. Odbębniłam ćwiczenia na dziś. Serce bije mi tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej, jakby chciało uciec i nie czuć. Jestem na siebie tak bardzo zła; tak, kurwa, wściekła, że aż mi brakuje tchu.

Nie potrafię biegnąc nie uciekać. Nie potrafię uciekając nie słyszeć kroków za sobą. Nie potrafię wsłuchując się w wieczorny szum nie odwracać głowy do tyłu. I jestem na siebie tak wściekła, że aż spokojna. Słodko gorzki posmak w ustach, słodko gorzkie poczucie rozdrapywania starych wspomnień. A przecież przyschły, zniknęły na tak długo.

Czasem wydaje mi się, że jeśli odsunę się wystarczająco daleko, to strata nie zaboli, a przecież już teraz boli mnie sama myśl o niej. Trudno mi się nie wyłączać, nie odcinać od rzeczywistości, kiedy tyle słów krąży mi po głowie. Pozwalam im ponieść się daleko stąd, rozliczyć się z przeszłością.

Wczorajszej nocy przyśnił mi się koncert. Ile ja bym dała, by być tam jeszcze raz. Pierwszego lipca, trzy lata temu. Zanim wszystko się skończyło i rozpoczęło na nowo. Pamiętam ten dzień od początku do końca. Deszcz, chłód, gorąco, pot, ścisk, ogłuszające dźwięki, swoją euforię. Pamiętam podróż, ekscytację, oczekiwanie pół roku wcześniej. Pamiętam jak cieszyłam się, gdy w końcu miałam w ręce swój bilet. Pamiętam nasze całonocne rozmowy, długowłosego G. i tak bliską mi wtedy P., zatrzymujące się auto i pewność, że jeśli jej do siebie nie przycisnę, jeśli nie chwycę jej całą sobą - ucieknie. Nie tylko z auta. Więc trzymałam ją mocno w ramionach, zagryzając wargi i czułam jak szarpie się ze mną, jak się wyrywa, złości, a potem uspokaja i pozwala się przytulić. Była wtedy jak nieoswojone zwierzątko, bała się mnie, pomimo zaufania. Wtedy została, bo mogła mieć mnie prawie na wyłączność. Potem już nigdy nie byłam tylko jej, tylko dla niej.

I uciekła, bo przecież mnie łatwo z siebie zdmuchnąć, jak pyłek. A później nagle przyszło zapomnienie, o łączących nas chwilach, doświadczeniach. O wszystkim. Straciłam P., G., naszą przyjaźń, a to, co nas wtedy łączyło, 1 lipca, trzy lata temu, nagle zniknęło, tak jakby nigdy nie miało miejsca. Dla mnie było warte o wiele więcej niż tylko przeprosin po pijaku w chwili samotności. Wtedy zabolało, teraz mnie to zmiażdży.

Wszystkich dookoła bawi to jak o sobie mówimy, jak próbujemy się nawzajem przekonać, że to logiczne, że wiedzieliśmy na co się piszemy. Nie mówią tego na głos, ale widzę ich rozbawione naszą naiwnością oczy.

Tym razem to ja zwyczajnie uciekam. Dosłownie i metaforycznie. Fizycznie i psychicznie. Mówię, że biegnę, ale to tylko kilkadziesiąt histerycznych kroków. Nie jestem w tym dobra; w uciekaniu. Jestem dobra w byciu, wcześniej, później, tu i teraz, gdziekolwiek, kiedykolwiek... Dopóki nie przyjdzie zapomnienie.

Tamta noc upłynęła pod znakiem Scorpionsów, teraz pozostała mi tylko cisza.



poniedziałek, 14 lipca 2014

A sky full of stars

Miasto Marzeń przywitało mnie piękną pogodą i magiczną atmosferą. Ja powitałam je koszulką z napisem "Dreams come true... so don't stop dreaming" i szerokim uśmiechem. Mimo, że spędziłam w aucie całą noc bez chwili snu i po drodze spotkało mnie kilka nieprzyjemnych niespodzianek - ani przez chwilę nie miałam ochoty odpoczywać. Od razu wybrałam się na nieco dłuższy spacer przed otwarciem biur rekrutacyjnych, choć było dopiero po 7.

Wszystko załatwiłam od ręki, czym byłam dość pozytywnie zaskoczona. Nie byłam pewna na czym mają polegać badania lekarskie, więc na wszelki wypadek podarowałam sobie śniadanie, za to wlałam w siebie dużą kawę i przeszłam spory kawałek drogi w bardzo szybkim tempie - w efekcie prawie odesłano mnie do kardiologa z tętnem 134 :D Na szczęście jakoś się wymówiłam.

Jestem zakochana w tych wąskich uliczkach, cudownych kamienicach, parkach, Starym Mieście, w poczuciu wolności, kiedy w końcu zamknęłam za sobą pewien etap życia. Dopiero tam, wśród tych wszystkich starych klimatycznych budynków, miliona nieznanych mi miejsc - poczułam, że w końcu mogę oddychać. Bez strachu o jutro, bez czarnych myśli. To jest moja szansa na lepsza przyszłość, zasłużyłam na to.

Pewnie jestem głupia i sentymentalna, pewnie z czasem to wszystko przestanie się wydawać snem na jawie i po prostu zszarzeje, sczeźnie, stanie się rutyną, ale póki co nabieram głębokiego oddechu i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to jest właśnie moje miejsce. Jeszcze zdążę je znienawidzić. Dzisiaj mogę tylko uśmiechnąć się do siebie i wierzyć, że uda mi się tam w pełni odnaleźć.

Liczę spadające gwiazdy, pielęgnując w głowie pewne plany. W końcu marzenia się spełniają, a ja mam ich aż nadto :)


wtorek, 8 lipca 2014

Wind of change

Zastanawiam się, ile pozostanie z tych naszych dłuższych lub krótszych znajomości za niespełna rok. Z iloma osobami będę się spotykać, wymieniać uściski i uśmiechy jakby minął jeden dzień od naszego ostatniego spotkania, podczas gdy nie będziemy się widzieć miesiąc, może nawet kilka. Kto stanie się obcy, kto pozostanie bliski.

Jestem świadoma tego jak wiele zmian czeka mnie na chwilę obecną. Potrafię podjąć wyzwanie, ale mimo to w głębi serca boję się samotności. Tej "niekontrolowanej". Lubię spędzać czas we własnym towarzystwie, ale przecież to tylko względne. Wiem, że zawsze mam do kogo pójść, z kim porozmawiać. Wiem, że kiedy wszystko wali się na głowę są ludzie, którzy rzucą dla mnie wszystko. Ale wiem też, że ci ludzie będą przeze mnie cierpieć, będą tęsknić i to wcale niczego mi nie ułatwia.

Moja A. szuka nowego sposobu na życie, wolności, samodzielności i po prostu szczęścia. Moja rola w jej życiu z czasem zupełnie wyblaknie.
K. podejmie walkę o marzenia, będzie próbowała udowodnić, że jest lepsza, niż wszystkim się wydaje. I ma rację, bo to prawda. Pewnie jeszcze nie raz będzie mnie sprowadzać na złą drogę
Chloe wejdzie w nowe życie, ze swoją starą miłością. I nie wiem, czy znajdzie się w nim miejsce dla mnie.
Aś będzie musiała stawić czoła ogromowi przeciwności. Zawsze pozostanie mi bliska. A mimo to przykro mi na myśl, że często nie będzie mnie obok, kiedy ona będzie tego potrzebowała.

Jestem pewna tylko jednej osoby. I nie chodzi o to, czy relacja z nią przetrwa czy nie - nigdy nie zabraknie dla niej miejsca w moim sercu. Wierzę, że razem damy radę, ale wiem, ile przeze mnie wycierpi. Ile smutku i trudu będzie ją to kosztować. Zrozumiem, kiedy wybierze życie tutaj. Szczęśliwe życie - tylko tego sobie życzę dla tej osoby, niczego więcej mi nie potrzeba. Nawet jeśli będzie mnie to kosztowało roztrzaskane serce. Wszyscy wiedzieliśmy na co się piszemy - próbuję się tym usprawiedliwiać sama przed sobą.

Wszystko to przeleciało mi przed oczyma, gdy siedziałam na kocu przy dogasającym ognisku, zwinięta w kłębek, kiedy noc ustępowała miejsca porankowi, a dookoła mnie siedzieli ludzie, których miałam przy sobie przez ostatnie trzy lata i mówili o wspólnym mieszkaniu. Może to wcale nie takie proste zostawić wszystko za sobą... Mimo to, nikt z nich nie wie, ile tutaj przeżyłam. I nigdy się nie dowiedzą, dlaczego wyjadę 500km stąd.
Może właśnie to zaboli ich najbardziej.

Dla mnie to świeży start. Dwa tygodnie temu odetchnęłam z ulgą - mogę pożegnać się z wewnętrznym bólem. Jestem w tym momencie cholerną egoistką i sporo zapłacę za trzymanie się kurczowo wyznawanych wartości... Po prostu ponad wszystko cenię życie.
A tutaj go dla mnie nie ma i nigdy nie będzie.


środa, 2 lipca 2014

Welcome to the jungle

Nie jestem dziewczyną, która ma milion ubrań w szafie i niezliczone ilości kosmetyków. Nie mam miliona markowych butów, ani najnowszego telefonu co rok. Nie mieszkam w mieście, ani nawet w miasteczku. Wiem, co znaczy ciężka fizyczna praca i brak zrozumienia w środowisku znajomych osób.

Jestem dziewczyną, która obiera ziemniaki w sylwestrowej sukience, w domu koleżanki. Po czym tańczy z szampanem w ręku w kuchni, bo przypada jej rola kucharki. Dziewczyną, która szczerze się śmieje z czarnego humoru i nie boi się horrorów. Dbam o siebie, potrafię się zatroszczyć o własną osobę, mam wystarczającą ilość ciuchów. Nie czuję się gorsza, ani ze względu na ilość posiadanych rzeczy, ani ze względu na charakter, mimo, że ktoś mógłby mnie tak ocenić.

To nie jest tak, że nie mam pieniędzy - mogłabym mieć trzy razy więcej wszystkiego, co sprawia, że w oczach innych jestem "lepsza", "fajniejsza", czy whatever. Ale szczerze? Wolę kupić sobie pierdyliard kilogramów słodyczy, milion książek czy choćby bilet na jakiś koncert niż udawać kogoś, kim nie jestem. Kto wcale nie jest lepszy ode mnie.

Patrzę na gówniary w wieku mojej Młodej, wysłuchuję jej tyrad w stylu "co tydzień nowe buty" i jakoś cieszę się, że nie mam 14 czy 15 lat, nie chodzę do gimnazjum i mam mózg. Lubię czuć się ładna, chyba każdy lubi. Ale nie uważam, że do tego konieczna jest metka, czy odpowiedni znaczek na podeszwie. Najlepiej wyglądam w ubraniach, w których się najlepiej czuję. Prostych, nieprzesadzonych. Bez ton biżuterii, z moim cudownym delikatnym wisiorkiem na szyi albo w bransoletce od moich dziewczyn. Z rozpuszczonymi włosami, subtelnym makijażem i iskierką ironii w oczach.

Gdybym cokolwiek miała zmienić w swoim wyglądzie, byłby to kolor włosów. W końcu dzięki nim, przeżyłam spotkanie z własnym przeznaczeniem. Jeśli kiedyś spotkacie w Mieście Marzeń buńczucznego czerwonowłosego elfa - wiedzcie, że postanowiłam wrócić do mojej magicznej czerwieni.



poniedziałek, 30 czerwca 2014

We call it magic

Nie wierzę w przesądy. Nie spluwam przez lewe ramię; nie umieram z rozpaczy, gdy stłukę lusterko albo rozsypię trochę soli; nie pukam w niemalowane; nie boję się czarnych kotów (te wręcz uwielbiam); nie wierzę w czterolistne kończyny ani w kokardki wiązane dzieciom przy wózkach. Na studniówkę założyłam czarną podwiązkę. W sumie mogłam jej nie zakładać wcale, bo moim skromnym zdaniem czerwone wyglądają nieco jak z burdelu, ale skoro już miałam okazję - wsunęłam na swoje mizernych rozmiarów udko wąski czarny paseczek. Nieskromnie powiem, że akurat ta podwiązka, na tej nóżce wyglądała niezmiernie seksownie, ale i tak największą furorę zrobiło w moich oczach zdjęcie z moimi dziewczynami, które oczywiście też wyszły naprzeciw 'tradycji'. A co, może ktoś pójdzie w nasze ślady, polecamy się z buntowniczym błyskiem w oku.

Hm, mogę dodać, że pozostała bielizna, jaką miałam wtedy na sobie też nie miała nic wspólnego z kolorem czerwonym. Tak samo było w trakcie trwania matur, obu egzaminów na prawo jazdy, niezliczonych egzaminów semestralnych w szkole - jakoś nie narzekam na wyniki. Pamiętam za to jak przyjaciółka wyrywała mi z rąk długopis przed egzaminem maturalnym, licząc, że spłynie na nią cała moja wiedza (sic!), hahahaha. Jak widać starczyło nie tylko dla mnie. To był najwyraźniej cud :D W sumie gdyby było na odwrót, zawsze mogłabym zrzucić to na karb braku czerwonych majtasków :D Ale na szczęście ominęła mnie ta rzekoma przyjemność.

Nie krytykuję czyichś poglądów. Wrecz przeciwnie - jeśli kolor bielizny, czy pochodzenie posiadanego długopisu ma komuś dodać pewności siebie czy spokoju ducha - proszę bardzo, nie mam nic przeciwko :) Jestem po prostu zwolenniczką ufania swoim możliwościom i brania na siebie odpowiedzialności za swoje dokonania. Nie uważam, by jakikolwiek przesąd wpływał na nasze życie. Liczy się wiara w niego - bo kiedy zza każdego rogu wypatruje się negatywów, każde potknięcie będzie sprawką kilku stłuczonych kawałków szkła, odbijających realia.

A może właśnie w tym rzecz - nauczyć się stawiać życiu czoła takiemu, jakie jest, bez wiary w konsekwencje uszkodzenia głupiego lusterka. W końcu nawet zarysowane, popękane czy z ukruszonym rogiem - wciąż może zaoferować piękny widok. Wystarczy tylko wiedzieć, w którą stronę spojrzeć.



piątek, 27 czerwca 2014

The best is yet to come - jedną nogą studentka lekarskiego

Udało się! Idealnie, w sam raz na pierwszą listę, w sam raz, by móc zupełnie ochłonąć, poczuć błogą ulgę. Lepiej niż myślałam. I chociaż cały ten strach jeszcze ze mnie nie zszedł, i chociaż nie wierzę jeszcze, że to się dzieje naprawdę, że to nie sen... Mimo to, gdzieś w głębi duszy czuję ukłucie wielkiej satysfakcji.

Choć to nawet nie jest początek mojej nowej drogi; to nawet nie są przedbiegi - gdzieś między lękiem o przyszłość, a radością z wyników - już widzę siebie w Mieście Marzeń, daleko stąd, jedną nogą jestem studentką lekarskiego. Jedną nogą realnie spełniam swoje marzenia.

I mimo, że w tej chwili to powód do dumy, do radości, to łzy A. odbierają mi cały entuzjazm. Jak to się mogło stać? Chociaż nie wiem, ile punktów udało jej się uzyskać, wiem, że to za mało, by mogła odetchnąć. A zasługiwała na wiele. Życie jednak bywa okrutnie niesprawiedliwe.

A póki co..



piątek, 20 czerwca 2014

Let me go. I don't wanna be your hero

Mniej więcej wczoraj dotarło do mnie, że za tydzień dostanę świadectwo maturalne. I nie będzie już odwrotu, zmian decyzji. Cóż, postawiłam wszystko na jedną kartę. Pod tym względem jestem bezkompromisowa. Do tej pory czułam przez skórę, że niedługo będę musiała się zmierzyć z efektem swojej trzyletniej pracy. Ale wciąż wydawało mi się, że mam jeszcze tyle czasu... Czuję się jakby rzeczywistość przywaliła mi młotkiem w potylicę :D I chociaż w zamyśle nie chciałam wylewać tu swoich gorzkich żali, to trudno. I tak wszyscy dookoła mają już dość mojego "a co jeżeli poszło mi gorzej niż źle?!", whatever.

Zabawne. Do tej pory nadrabiałam spotkania towarzyskie, seriale, filmy, długie spacery, pisanie, słuchanie ciszy, nadużywanie alkoholu i innych mniej lub bardziej dozwolonych rzeczy, patrzenie w gwiazdy, marzenie, leczenie, nabieranie życiowej odwagi, odzyskiwanie wewnętrznego spokoju etc. I nagle gdzieś w tle tego wszystkiego w głowie zapaliła mi się lampka. Przecież jeszcze chwila i będę musiała zostawić to wszystko za sobą. Albo, co gorsza, zostanę z niczym.

W takich chwilach wychodzi ze mnie panikara. Tak bardzo bym chciała, by tym razem było tak jak zawsze - by to był tylko tydzień niepotrzebnych nerwów, bym w następny piątek otwierała szampana, pakowała torbę i wyjeżdżała na swój osobisty długi weekend nad pewne piękne jezioro. Nie wiem co będzie jeżeli chujowo mi poszło. Nie jestem w stanie przewidzieć, jak długo zajmie mi zbieranie się po takiej porażce. Jestem tylko człowiekiem. Chociaż staram się być najlepsza w tym, czego się podejmuję, czasem moje plany nie pokrywają się z tym, co ma mi do zaoferowania przeznaczenie.

I choć chciałabym uwierzyć, że za parę lat, kiedy już będę trochę większa (bo duża nie będę nigdy), kiedy już będę lekarzem, kiedy to całe zamieszanie wyda mi się śmieszne i bezsensowne... To mimo wszystko nie potrafię usnąć, myśląc o tym, nie mogę zmusić się, żeby coś zjeść, a oczy szklą mi się od łez, gdy spoglądam na K. i myślę, jak to będzie, gdy po tym wszystkim rozpadnę się na miliony kawałków.

I choć chciałabym uwierzyć, to z każdym dniem wierzę coraz mniej.



wtorek, 17 czerwca 2014

Oddam wszystko, żeby wszystko mieć

Siedzę w ośrodku i czekam na swoją kolej. Średnia wieku w poczekalni to 60+. Babcie rozmawiają na tyle głośno, że jestem zmuszona zarzucić chęć czytania książki i zająć się lustrowaniem powierzchni sufitu, gdy nagle do moich uszu dobiega zabawna konwersacja:

- Bo wiesz, to je tak, że jak my pójdziem do tego szpitala, to oni nam nadają w kroplówkach jakichś ketonali, paracetamolów. I się człowiek od razu lepiej czuje. No to jak go pytajo, to mówi, że w porządku, nic nie boli. A potem sie wraca do domu i od razu z człowieka życie ucieka.

- Ja to Ci powiem, że te wszystkie leki co oni nam dajo, to one so na morfinie! - po chwili dodaje pełnym konsternacji głosem, z miną tak poważną, że zaczęłam się dusić ze śmiechu. - Bo my to już jesteśmy ćpunkami!

Pocieszna sprawa. Z tym, że te babcie naprawdę myślały, że ktoś z nich robi ćpunki :D

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Narasta we mnie lęk. Boję się o to, czego dowiem się za niespełna dwa tygodnie. Boję się, że ten jeden dzień przekreśli moje skrupulatnie układane w głowie plany i marzenia. Że poniosę osobistą porażkę. A ja nienawidzę porażek. Jestem cholerną perfekcjonistką i życiowe zakręty wprawiają mnie w podłe samopoczucie. Może byłoby inaczej, gdybym nie wybierała zawsze najtrudniejszej ścieżki. To nigdy nie rokuje dobrze, a ja i tak za każdym razem zamiast świętego spokoju wybieram wyzwanie.

Na ostatniej wywiadówce pan P. spojrzał mi prosto w oczy i zupełnie poważnie powiedział, że będę dobrym lekarzem. Przepłaczę niezliczoną ilość nocy, ale będę dobrym lekarzem. Bo jestem niesamowicie wrażliwa. Pan P. nigdy wcześniej ani później mnie tak nie zaskoczył.

Teraz ta wrażliwość mnie zabija. Czeka mnie najtrudniejsza decyzja w życiu. I wiem już teraz, że wybiorę bardziej bolesną drogę, bo to jedyny słuszny wybór.

'Chciałbym powiedzieć Ci, opisać cały ból.'


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Up in flames

Za bycie dobrym dostaje się po dupie od życia. Szkoda tylko, że wielu ludzi to naprawdę demotywuje i przestają wierzyć, że kiedyś karma* przestanie być nieczułą dziwką. Ja pod tym względem jestem beznadziejnie naiwna i ufam, że warto być dobrym człowiekiem, że to kiedyś do mnie wróci. A nawet jeśli nie... To i tak pozostanie satysfakcja i radość z tego, co udało mi się dokonać :)

Impreza w zimie. K. odpada dość szybko. Próbuję z nią rozmawiać, ale już od paru minut nie ma z nią kontaktu. Proszę jej bliską znajomą - D. - by została z nią na moment. Ja wrócę, jak tylko powiem mojej osobie towarzyszącej co się dzieje. Przychodzę po kilku minutach. D. siedzi sama przy stoliku, robi zdziwioną minę, gdy pytam gdzie jest K.?! Nie wie. Idę jej szukać, lokal nie jest duży, po drodze spotykam A., dalej idziemy razem. Ochrona mówi, że nikt nie wychodził na zewnątrz. Biegnę sprawdzić czy nie ma jej na balkonie, trzęsę się z zimna - jestem ubrana w krótką sukienkę na ramiączka, rajstopy podarłam już na początku imprezy i zakończyły swój żywot w odmętach łazienkowego kosza. Spadają pierwsze płatki śniegu w tym roku, zajebiście - myślę i powoli wpadam w panikę, do sprawdzenia zostały tylko ubikacje. Zaczynam od damskiej - jedna jest zajęta, druga wolna. W męskiej nie ma nikogo. K. musi być w tej zamkniętej kabinie. Przecież nie zniknęła! Pukam milion razy, zero jakiegokolwiek odzewu. Głos w głowie podpowiada, by jeszcze raz sprawdzić salę, może ją po prostu przeoczyłam? Idę rzucić okiem kolejny raz z kolei, A. zgubiła się gdzieś po drodze. Nic z tego, K. zapadła się pod ziemię. Wracam do łazienki, znów pukam milion razy, nic. Druga kabina jest zajęta jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy tylko się zwalnia ściągam buty i wchodzę na muszlę klozetową, ale jestem za niska, żeby zajrzeć do drugiej kabiny... Dwunastocentrymetrowe szpilki okazują się dość pomocne. K. siedzi nad muszlą, krzyczę, wołam, podnosi rękę jakby chciała unieść papierosa do ust, opuszcza ją i to koniec jakichkolwiek oznak życia z jej strony. Wołam ochroniarzy, udaje się ją otworzyć od góry, szczotką do zamiatania podłogi ;)

Szczęśliwie to dość stary lokal, zamki na zasuwę to standard. Zostawiam K. z zaufaną osobą na balkonie, idę zlokalizować jej rzeczy. Gdy wracam z torebką, tuż obok niej siedzi jakiś chłopak, później dowiem się, że to przyjaciel jej brata, który później zabrał ja do domu. Próbuję się przebić przez grupkę osób dookoła nich, na co aktualny towarzysz K. reaguje gromkim krzykiem. Zbieram burę zanim zdążę wydusić z siebie pół słowa, karze mi nie robić zamieszania i iść stamtąd, to nie jest przedstawienie, co ja sobie wyobrażam! Silę się na spokój ducha, oddaję mu torebkę K. i jej telefon, po czym odchodzę poirytowana. I tylko kątem oka widzę, jak robi mu się głupio. Pytam B. kto to i czy to on zabierze stamtąd moją K., ta odpowiada i równocześnie przytakuje. Stoję jeszcze przez moment na balkonie, adrenalina opada dość szybko. Mogę być spokojna, K. nad ranem dochodzi do siebie i nic jej nie jest. Mi po spotkaniu z jej znajomym pozostaje niesmak.

Mimo wszystko ta ulga, którą poczułam po znalezieniu K. i sprawdzeniu, czy nic jej nie jest, to coś nie do opisania. Wierzę, że takie momenty do najlepsza nagroda za każdy najmniejszy dobry uczynek.

Co nie zmienia faktu, że kiedy po raz kolejny obrywam za swoje dobre, miękkie serduszko, dostaję natychmiastowej kurwicy i trafia mnie szlag, bo przecież ile można... :) Zastanawiam się po co mi to kurwa było, czemu znowu dałam sobie podłożyć nogę i przed oczami staje mi K., i jeszcze kilka innych osób i sytuacji. I już wiem, już pamiętam. Już nie klnę pod nosem, nie zaciskam zębów, nie przygryzam warg od wewnątrz. Aż do następnego razu.


* Nie żebym wierzyła w takie wynalazki jak karma, ale to dość obrazowe porównanie.
Wiadomo co mam na myśli.

czwartek, 12 czerwca 2014

Everything's not lost

Patrzę na sterty książek piętrzące się na szafce i mam ochotę jak najszybciej się ich pozbyć. Jeżeli będę musiała patrzeć na nie przez kolejny rok, to chyba zwymiotuję. Sama nie wiem ile z tego było mi potrzebne... Pewnie bez części spokojnie bym sobie poradziła. Teraz to tylko masa straconych pieniędzy i urocze, przytulne miejsce dla tony kurzu. Dużo mnie ominęło przez ten ostatni rok szkolny. Przede wszystkim ze względów zdrowotnych. Chciałabym to jakoś poskładać, nadrobić, wykazać się. Pokazać, że mi zależy i potrafię się naprawdę starać. Zamiast tego wybieram spanie do 12, leniwe wleczenie się na rehabilitację, powrót i całodniowy seans-przed-laptopowy, na który składa się leżenie w piżamie z trzema paczkami czipsów, misiem, żelkowymi fasolkami i paczką ciastek w trakcie oglądania miliona seriali. Miałam ruszyć dupę. No to ruszam, przekręcając się z lewego boczku na plecy i ewentualnie w trakcie wędrówki do lodówki.

Prawda jest taka, że zaczęłam ćwiczyć dawno temu i szło mi całkiem dobrze. Bez problemu dokładałam sobie kolejne serie ćwiczeń, moje malutkie ciałko nabrało ciekawszych kształtów i czułam się naprawdę dobrze. Zarówno z tym co robię, jak i z efektami. Poza tym to bardzo odciążyło mnie psychicznie - miałam chwilę tylko dla siebie, wszystko odkładałam na bok i mogłam się cieszyć dawaniem z siebie wszystkiego. Ot, taki masochizm - po prostu jestem perfekcjonistką, jeżeli się czegoś podejmuję - wkładam w to 200% siebie. Moja zabawa skończyła się w momencie, kiedy mój metabolizm zaczął sprawiać niewielkie problemy. Nigdy nie ograniczałam się z jedzeniem, dlatego kiedy w stresie przestałam nagle pochłaniać wszystko, co tylko mogłam, przy dodatkowym obciążeniu organizmu ćwiczeniami i nauką - zaczęłam chudnąć. Wskazówka wagi od ponad sześciu lat zatrzymywała się w tym samym miejscu, a tu taka niespodzianka! Co prawda nie schudłam Bóg-wie-ile, ale wystarczyło, by wszystkie spodnie zaczęły mi spadać z mojej szanownej tylnej części ciała. No i zabawny okazał się fakt, że ważę tyle... ile ostatnio ważyłam w podstawówce :D
Bez paniki, nie wyglądam aż tak strasznie, mogłabym rzec, że jestem po prostu bardzo szczupła i bardzo drobna. Niemniej moi rodzice zaczęli widzieć we mnie uosobienie anoreksji, toteż ograniczyłam wysiłek fizyczny, zaczęłam wmuszać w siebie ciut więcej jedzenia i po jakimś czasie przywykli do mojego nieco zmienionego wyglądu.

Odkąd przestałam ćwiczyć było tylko gorzej, ale lepsze to niż słuchanie na temat wydumanych zaburzeń psychicznym, które rzekomo sobą obrazowałam. Taka rodzicielska wyobraźnia. O babciach nie wspominając. No ale wracając do tematu - kiedy ćwiczyłam, byłam z siebie zadowolona. Dawałam radę i to było bardzo miłe uczucie. Kiedy jednak usłyszałam, że muszę ćwiczyć, że jeśli nie, mogę się pożegnać z polepszeniem samopoczucia - nagle cały entuzjazm opadł. I po prostu, najnormalniej na świecie - NIE CHCE MI SIĘ. Nie dlatego, że mam wakacje; nie dlatego, że to nudne; nie dlatego, że mnie to nie kręci, nie rusza, nie bawi, nie. Mnie się nie chce z bardzo prostej przyczyny - bo muszę. I to jest tak niesamowicie podłe z mojej strony, że aż mi siebie szkoda.
Bardzo nie lubię działać pod presją, czy jakimkolwiek przymusem. Zawsze wypełniam swoje obowiązki, ale nienawidzę, gdy ktoś mnie stawia pod ścianą. Kocham robić rzeczy po swojemu, o wszystkim mieć własne zdanie. Uwielbiam wyrabiać sobie opinię na dany temat, zagłębiać się w niego. Trudno mi, gdy ktoś stara mi się coś narzucić. To nie znaczy, że mam gdzieś autorytety - wręcz przeciwnie. Mam w sobie masę pokory i potrafię się uczyć od innych, dawać się naprowadzić na określoną ścieżkę. Pod warunkiem, że to jest kwestia, którą sama wybrałam.

W szkole miałam wielki szacunek dla nauczycieli i ich pracy. Każdego z osobna, choć niektórych naprawdę nie lubiłam za osobowość. Niemniej sama sobie wybrałam taki, a nie inny kierunek i starałam się wyciągnąć jak najwięcej z tego co mi oferowano. To, że musiałam zaliczyć sprawdzian czy nauczyć się na kartkówkę, nie było nieprzyjemnym obowiązkiem, tylko jakimś tam drobnym etapem na drodze do dalszego realizowania swojego planu na życie.

Tego, jaka jestem nie wybrałam. Nie miałam wpływu na swoje zdrowie i nie mam wpływu na to, co zrobić by było lepiej. MUSZĘ to po prostu wcielać w życie. I doprowadza mnie to do szału.
Pewnie to niedojrzały i bezpodstawny bunt, pewnie po kilku dniach mi przejdzie... Pewnie gdybym ruszyła się już teraz, za tydzień pożegnałabym zakwasy, za miesiąc czułabym pierwsze efekty, a później byłoby już tylko lepiej. Pocieszam się faktem, że przede mną jeszcze trzy miesiące wolnego. Może do tego czasu nauczę się w końcu, że jestem w tej kwestii po prostu głupia i sobie odpuszczę na wieki wieków, amen. I że z czasem przyjdzie mi łatwiej robienie tego, co jest nieodzowne. Bo przecież kiedyś do tego dotrę, prawda? Chciałabym wierzyć, że mam rację.

Póki co cieszę się z wolnego czasu, braku zajęcia i odpoczynku do góry brzuchem. Znam siebie i wiem, że przyjdzie czas kiedy się za siebie wezmę. A póki co daję odpocząć własnej psychice i przestaję skupiać się na problemach. Bo przecież w gruncie rzeczy jest dobrze. Od roku nie było tak dobrze. Więc cieszę się z małych rzeczy i jutro podnoszę cztery litery z ciepłego łóżka, ubieram się w normalne ciuchy i idę cieszyć się wolnością. Moja osobista szczypta magii odżyła we mnie. Tak długo bałam się, że ją straciłam... Jednak jeszcze potrafię być sobą w pełnym tego słowa znaczeniu :)

środa, 11 czerwca 2014

Każdy ma to, na co się odważy

Tkwię w dziwnym zawieszeniu. Niby są wakacje, niby matury już dawno za mną, ale co z tego skoro nie znam wyników? Stres co prawda opadł, ale ta niepewność mnie dobija. Po rozszerzonej biologii i chemii wyszłam z wysoko podniesioną głową i uśmiechem na twarzy. Byłam z siebie po prostu dumna. W głowie huczało mi: "To jednak nie były zmarnowane trzy lata. Dałaś radę!". Potem, z każdym dniem mój entuzjazm opadał. Aktualnie jest gdzieś grubo poniżej normy. I teraz przychodzi chwila refleksji - czy to tylko głupia panika i brak wiary we własne możliwości, czy może rzeczywiście dałam dupy i póki co jest już po wszystkim, maturo witaj za rok. No cóż... Dopóki nie dotrwam do 27 czerwca, dopóty nie będę wiedzieć. Czuję, że jeszcze dużo alkoholu upłynie zanim dowiem się, czy ten jeden jedyny, wymarzony kierunek studiów - lekarski - będzie w zasięgu moich możliwości.

Pracowałam na to długo, dużo i ciężko, ale czerpałam z tego wysiłku sporo frajdy. Może nie jestem geniuszem, ale też nie jestem wyjątkowo ograniczona intelektualnie. Do tego doszła masa ambicji i najzwyklejszych chęci - to wystarczyło, by taki leń jak ja wziął się do pracy. Jestem wielką zwolenniczką stwierdzenia, iż "Każdy ma to, na co się odważy.". Ja dawno temu postanowiłam zawalczyć o swoje szczęście, mimo wielu przeciwności. Postanowiłam równocześnie walczyć o swoje marzenia i o to, kim chcę być, co chcę robić w życiu. Podjęcie tej decyzji przyszło mi zadziwiająco łatwo... Gorzej było z wcieleniem jej w życie (sic!) :D Ale z racji tego, że o ile kocham słowa i zabawy językiem, o tyle nienawidzę rzucać rzeczonych słów na wiatr - krok po kroku udało mi się dojść do momentu, w którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jestem po prostu szczęśliwa. Mimo, iż los nigdy mnie nie oszczędzał. Może właśnie to uczyniło mnie silniejszą, mądrzejszą i nieco bardziej chamską.

Nie zaczęłam od przedstawienia się, bo ten blog, to tylko wymówka. W gruncie rzeczy nie nadaję się do ciągłego czytania, czy choćby poczytywania moich wynurzeń  Nie należę do grona osób, których słucha się z zapartym tchem - jestem raczej tą złą, która mówi ludziom prawdę prosto w oczy, doprowadza do płaczu i sprawia, że mimowolnie podnoszą się z dołków i wszelkich życiowych upadków etc. I nie chodzi tu o formę, a o treść. Bo o to pierwsze nietrudno zadbać, chociaż wymaga sporo serca i pracy. Za to treści, która ma dotrzeć do kogoś, zatrząść światem w posadach - nie da się zawoalować. Dlatego często po odkryciu woalki pozostaje mi sama bezpośredniość - i taka właśnie jestem. Można mnie za to kochać, można nienawidzić, trudno - jakoś z tym żyję. Jestem typem samotnika i pomimo, iż mam grono naprawdę bliskich mi ludzi, których kocham nad życie, to ciężko jest mi sie samej otworzyć. To bynajmniej nie oznacza, że jestem jakaś aspołeczna :D Po prostu cenię sobie to, że ktoś wysilił się, by zdobyć moje zaufanie. Ten blog chciałabym potraktować jako motywację na drodze, do spełnienia marzeń. Bym nie zapominała czego chcę i dlaczego tego chcę. Bym kiedyś mogła wrócić wspomnieniami do tej chwili i przewartościować to, co mną kierowało.

Jeśli ktoś przypadkiem tu zabłądzi - bardzo mi miło, proszę się rozgościć :)  To chyba odpowiedni moment na kilka słów o mojej nieskromnej osobie. Hm, jaki jest okruch magii? Filigranowy, niebieskooki i zakochany w kotach. Jestem w posiadaniu czarnego humoru, dziwnych ambicji i masy piegów. Poza tym jestem bardzo wrażliwa i emocjonalna, ale równocześnie zawsze staram się zachować panowanie nad sobą. Uwielbiam horrory, książki i jedzenie (zwłaszcza to niezdrowe). Kocham poezję, sama też się czasem udzielam w tym temacie. Czasem zdarza mi się kogoś sportretować w ołówku, ale z racji na czas, jaki poświęcam na jedną pracę - nie są to częste wybryki. Chodzę własnymi ścieżkami, jestem trudna i zagadkowa, do czasu, kiedy się mnie nie pozna naprawdę. Poza tym dużo przeklinam, chociaż często powtarzam, że już nie będę. Jest tylko jedna znana mi osoba, przy której nigdy nie odważyłabym się przekląć :D Czego się nie robi z miłości. Boję się porażki, dlatego trudno będzie mi przełknąć fakt, że zawaliłam maturę. Wcale nie dlatego, że za rok czekałaby mnie powtórka z rozrywki. Po prostu nie wytrzymałabym tkwienia tu rok dłużej. Jedyne czego w tym momencie chcę, to pójście dalej, w przyszłość. Otwarcie nowych drzwi i wytrwanie w tym, co pielęgnowałam do tej pory. W tej najważniejszej dla mnie kwestii. Co jeszcze mogę dodać? Wykazuję zbyt silne objawy sklerozy, by prowadzić pamiętnik, dlatego niech ten blog będzie po prostu odzwierciedleniem moich myśli w drodze do bycia (mam wielką nadzieję!) lekarzem.

A żeby nie zostać gołosłowną - piosenka, która towarzyszy mi nieodłącznie odkąd pierwszy raz ją usłyszałam.