środa, 22 października 2014

Demon host

Dzisiejszy deszczowy dzień pozwolił się trochę wyciszyć. Zebrać myśli, pozwolić sobie na chwilę popołudniowego snu. Lubię takie chwile, kiedy świat rozmywa się dookoła mnie, kiedy krople deszczu spływają po szybie, tworząc cudowny aliaż wodnych labiryntów. Lubię chłodne orzeźwienie, które owiewa twarz nim zdążę dotrzeć na uczelnię. I choć zgrabiały mi dłonie, a parasol próbował się wyrwać z rąk przy każdym podmuchu wiatru - wcale nie narzekałam na pogodę. Uśmiechałam się pod nosem, bo taka jesień też ma swój urok. Mglisty, deszczowy, czasem nieco mroczny... Sprawia, że chcąc nie chcąc przystaję na moment i zaglądam wgłąb siebie.

Dni upływają mi coraz szybciej. Pewnie ze względu na ilość nauki, która nie pozwala marnować czasu na byle fanaberie. Odnoszę wrażenie, że i tak nie robię wszystkiego co chciałabym zrobić, że nigdy nie umiem na tyle na ile powinnam, ale doba niestety nie da się rozciągnąć, a zdrowy rozsądek podpowiada, że regeneracja sił pozwoli zachować trochę energii na resztę roku.

W tamten weekend udało mi się na chwilę wyjść z ludźmi z grupy, nieco odpocząć, trochę rzeczy powtórzyć, trochę nowych przyswoić - okazuje się, że czas da się znaleźć na wszystko, z chęciami może być gorzej. Kolejna sobota też zapowiada się dość ciekawie :)

Cieszę się, że udaje mi się odnaleźć własny sposób na urozmaicenie sobie siedzenia nad książkami. Korzystam z moich małych pasji rysując kości, stawy, więzadła i dzięki temu nie dość, że się odprężam, to jeszcze udaje mi się więcej zapamiętać. Co prawda nie są to z pewnością arcydzieła, ale dają jakąś tam odrobinę satysfakcji.

Trochę uwiera wkuwanie na pamięć wzorów, nazw itd., ale nie ma co się nad sobą roztkliwiać pod tym względem. Po prostu trzeba przysiąść i tyle, innych opcji brak. Chemia trochę nudzi, biofizyka przeraża, ale póki co jest do przeżycia, histologia idzie dość gładko i sprawnie, chociaż też wymaga nakładu wysiłku.

Szukam na co dzień małych uciech i drobnych radości, by nie zwariować w natłoku wszystkiego. Próbuję nie myśleć o tęsknocie i nie marnować "wolnych" chwil. I tak sobie żyję od poniedziałku do piątku, od soboty do niedzieli. Odliczam dni do pewnych spotkań i chwilami zdarza mi się być smutną, ale równocześnie wiem, że muszę być silna, nie rozpadać się. Tutaj pozbierać mogę mnie tylko ja, nikt nie utuli w ramionach.


sobota, 11 października 2014

Going back home

Miasto Marzeń nie zachwyca dziś pogodą. Wielka szkoda, bo po trudach biegłego tygodnia chciałoby się chwilę odetchnąć, wygrzewając twarz w promieniach jesiennego słońca. Nawet kosztem napawania się ciepłem w towarzystwie skryptu do biofizyki.

No tak, bo przecież zabawa rozpoczęła się na dobre, a ja cały ten czas nie mogłam się zebrać, by dzielić się swoimi wrażeniami na bieżąco. Może dlatego, że wszystko spadło na mnie w ułamku sekundy, a poukładanie sobie w głowie całego tego chaosu wymagało dużo większego nakładu czasu.

Pierwszy tydzień upłynął mi na dziwnych przygodach ze współlokatorem-widmo, radzeniu sobie z chwilowym podłamaniem i przerażeniem, i wreszcie na poznawaniu ogromu nowych ludzi, których imion nie byłam w stanie zapamiętać. Wbrew pozorom to było dość wyczerpujące, zwłaszcza dla kogoś, kto w tłumie czuje się bardzo nieswojo. Niemniej dzięki natłokowi wrażeń udało mi się zapomnieć o lęku i odzyskać entuzjazm. Kolejne 5 dni roboczych nie były już tak wielkim szokiem.

Pierwszy dzień na uczelni upłynął pod znakiem anatomii - tu muszę przyznać, że najbardziej ciekawa byłam asystentów, ze względu na krążące po uczelni legendy o pewnych personach. Okazało się, że mojej grupie w udziale przypadły dwie niesamowite panie, które rozumieją, że to co dla nich jest oczywiste, dla nas często jest czarną magią. Podoba mi się ich podejście, pasja i chęć zmobilizowania nas poprzez zwracanie uwagi na różnego typu ciekawostki. Póki co jestem zachwycona :)

Preparowanie również nie było aż tak straszne, jak mogłoby się wydawać; choć przyznam, że przez pierwsze kilka minut w sali ze zwłokami czułam się nieswojo. Później zdecydowanie było łatwiej. Nie do końca podoba mi się zachowanie niektórych ludzi na ćwiczeniach. Może jestem przewrażliwiona, ale pewne żarty są wręcz niesmaczne, zważając na to, że mamy do czynienia z ludzkim ciałem; z ciałem kogoś, kto chciał się poświęcić w imię nauki i to naprawdę wyjątkowy prezent dla nas, studentów, bo gdyby nie to - nauka byłaby ograniczona wyłącznie do teorii. Nie chcę tu gdybać i generalizować, ale może z czasem to wszystko zacznie wyglądać inaczej. Może to po prostu pierwsze reakcje, nieumiejętność przystosowania się do nowej sytuacji. Przynajmniej taką mam nadzieję...

Wyszłam z założenia, że nie mam zamiaru oceniać nikogo po pozorach i tego się trzymam. Wiadomo, jedni robią lepsze, drudzy gorsze wrażenie, ale nie staram się do nikogo dystansować tylko z tego powodu. Co prawda ciężko mi tu odnaleźć swoje miejsce w towarzystwie, bo zawieranie nowych znajomości i przyjaźni nigdy nie było moją mocną stroną, ale jednak staram się nie odcinać od ludzi. Duże wyzwanie, jak na kogoś kto jest typowym introwertykiem. Póki co mocno się staram i nie poddaję. Ciekawe jak długo.

Z całą pewnością największym utrapieniem tego semestru będzie biofizyka. Pewnie po trosze wynika to głównie z mojego dotychczasowego nieprzykładania się do licealnej fizyki i matmy... Mniejsza. Wierzę, że jakoś uda mi się wyjść z tej potyczki zwycięską ręką, nawet jeśli będzie to okupione cotygodniowym weekendem z niebieską książeczką, a później pewnie i z tycim tomem Jaroszyka. Zresztą chyba wszyscy mają z tym problem, co jest nieco pocieszające.

Na pewno najciężej jest się przestawić. Tryb licealny ma się nijak do nauki anatomii, biofizyki, czy czegokolwiek innego. Pierdyliard łacińskich nazw i końcówek daje się we znaki, ale widzę, że z czasem i to staje się mniejszym problemem. Wiedza umyka i wymaga ciągłego powtarzania, jednak efekty cieszą. Początkowa dezorientacja powoli ustępuje miejsca bardzo pozytywnemu nastawieniu. Mam w sobie niezmierzone pokłady ciekawości względem wszystkiego, czego się uczę i to jak najbardziej pomaga. I choć moje życie teraz obróciło się do góry nogami i łączy się to z wieloma problemami na niwie prywatnej, choć sam mój tryb życia jest chwilowo zupełnie niezdrowy i pod tym względem nie jestem z siebie dumna - wiem, że powoli wkraczam na odpowiednie tory. Czuję jak wraca spokój ducha, tęsknota uwiera, ale zaczyna motywować i przede wszystkim - zaczynam sobie przypominać, że cały ten trud kiedyś doprowadzi mnie do tego co chcę robić w życiu.

Więc zamiast poszukiwać szczęścia - zaczynam być szczęśliwa dzięki temu co tu i teraz. I czuję się, jak w domu. Może to prawda, że ten prawdziwy dom to wcale nie budynek; że nosimy go wciąż w sobie, my sami nim jesteśmy; że w gruncie rzeczy to po prostu nasze miejsce w rzeczywistości.
Może właśnie taki dom w sobie odnalazłam. I chociaż przez pewien czas bałam się, że odległość sprawi, że będzie pusty - on wciąż jest pełen ludzi. Pewnie jeszcze dużo czasu upłynie, zanim jego drzwi otworzą się przed kimś nowym, jednak najważniejsze jest dla mnie to, że wbrew przeciwnościom zostało w nim miejsce dla mojego Kota. Teraz wygrzewa się na swoim legowisku daleko ode mnie, ale wciąż ma swoje miejsce w moim sercu, nawet jeśli jest ono inne niż dotychczas. I to właśnie jest piękne. Czasem nowy początek wcale nie oznacza końca tego co było.