czwartek, 4 grudnia 2014

Dirty paws

Grudzień przywitał nas wszystkich porządną dawką chłodu. Może to dobrze, może to już ten czas by przytulić się do rozgrzanego kaloryfera, zapleść palce na kubku z (kolejną) gorącą herbatą i tracić czucie w palcach przy każdym wyjściu z domu. Może to już czas, by spadł śnieg i przypomniał, że jeszcze chwilka, jeszcze moment i wrócę, do ciepłych ramion, gorących serc, stęsknionych oczu. Wrócę do moich najwspanialszych przyjaciół, którzy za każdym razem gdy jest źle, udowadniają mi, że dla takich ludzi jak oni warto się starać.

Trochę wybiłam się z rytmu, i choć kilkakrotnie zabierałam się za pisanie... Nie potrafiłam. Cóż, nic nie poradzę, ten blog już chyba zawsze będzie kojarzył mi się w pewien sposób z Kordianem. Przemilczę całą te sytuację, bo mimo wszystko, gdy coś nas choć odrobinę dotyczy (pod różnymi względami), wówczas również nas zwyczajnie dotyka. Czasem bardzo dotkliwie.

W pewnym sensie zamknęłam za sobą pewien etap, zostawiłam daleko w tyle żal i smutek, może i frustrację. Niekiedy coś musi pęknąć w człowieku, by móc zacząć budować i układać na nowo. Teraz jest łatwiej, lżej wewnętrznie. Cieplej. Ja już przeżyłam swoją wewnętrzną zimę, szarpaninę z sobą samą i własnymi emocjami, stałam się silniejsza o te kilka przykrych doświadczeń, ale i to mnie czegoś nauczyło.

Trochę wyleczyłam się ze znieczulicy, która pod natłokiem problemów, przylgnęła do mnie jak pasożyt i wysysała ostatki sił. W końcu lepiej czuć ból, niż nie czuć niczego. Jest w tym bardzo głęboki sens. Bo chwilami to właśnie pustka i bezruch bolą najbardziej, to właśnie stagnacja i brak wzruszeń odbierają człowieczeństwo, a nie wszechobecne dramaty i tragedie.

Trochę leczę się z niepewności względem swoich decyzji, względem siebie. Powoli przypominam sobie, jak chciałabym się widzieć. Jak się postrzegać, by sobie samej nie utrudniać. Długa droga przede mną.

Celebruję każdą emocję, niezwiązaną z uczelnią i studiami. Cieszę się ludźmi dookoła, śmieję się z nimi i żartuję, jesteśmy całkiem zabawną paczką indywiduów. Patrzę na nich i widzę milion życiowych historii, gdzieś głęboko, pod skórą. Milion doświadczeń, milion różnych spojrzeń na te same drobiazgi codziennego życia. Cieszę się piciem wina z butelki w kwiatki, odrobiną snu ponad normę, powrotami do ciepłego mieszkania po zajęciach. Cieszę się, myśląc o moim Kocie, o mojej Klołi, mojej Aś, An i Szklarzu. Cieszę się, bo wiem, że popłyną łzy, ale to będą łzy szczęścia.

I to tylko jeszcze chwila, jeszcze moment, aż zapachnie dookoła piernikami, które uwielbiam piec. Aż odkurzę półki z kochanymi książkami w pokoju, na drugim końcu Polski, i będę gdzieś, gdzie wszystko jest znane, swoje, by potem znów wrócić tu, oswajać rzeczywistość na nowo i cieszyć się, że zwyczajnie mogę to robić. Że oswojone wcale nie oznacza lepszego. Przyda się trochę zachwytów i wzruszeń w te święta.

W pewnym sensie nie ważne gdzie się jest, tylko kim się jest. Ważne, czy się o tym pamięta, by siebie nie stracić, choćby w najmniejszej części. Mi brakuje jakiegoś swojego ułamka, ale to nie szkodzi, to dobrze. Gdzieś w między czasie przecież trzeba odrobinę dojrzeć.

Póki co wdrożyłam się do reszty w uczelniany tryb, chociaż muszę przyznać, że zajęło mi to ogrom czasu. Powoli wszystko toczy się do przodu, wygrywam z biofizyką, chemia wygrywa ze mną, całą połową punktu brakującą do zaliczenia, histologia toczy się miarowo i stabilnie, anatomia uwiera, ale tylko gdy się zbyt mocno myśli o styczniowym kole itp. itd. Momentami trochę narzekam, ale w gruncie rzeczy... nie zamieniłabym tych studiów na żadne inne :) I tego się trzymajmy.