Trochę wybiłam się z rytmu, i choć kilkakrotnie zabierałam się za pisanie... Nie potrafiłam. Cóż, nic nie poradzę, ten blog już chyba zawsze będzie kojarzył mi się w pewien sposób z Kordianem. Przemilczę całą te sytuację, bo mimo wszystko, gdy coś nas choć odrobinę dotyczy (pod różnymi względami), wówczas również nas zwyczajnie dotyka. Czasem bardzo dotkliwie.
W pewnym sensie zamknęłam za sobą pewien etap, zostawiłam daleko w tyle żal i smutek, może i frustrację. Niekiedy coś musi pęknąć w człowieku, by móc zacząć budować i układać na nowo. Teraz jest łatwiej, lżej wewnętrznie. Cieplej. Ja już przeżyłam swoją wewnętrzną zimę, szarpaninę z sobą samą i własnymi emocjami, stałam się silniejsza o te kilka przykrych doświadczeń, ale i to mnie czegoś nauczyło.
Trochę wyleczyłam się ze znieczulicy, która pod natłokiem problemów, przylgnęła do mnie jak pasożyt i wysysała ostatki sił. W końcu lepiej czuć ból, niż nie czuć niczego. Jest w tym bardzo głęboki sens. Bo chwilami to właśnie pustka i bezruch bolą najbardziej, to właśnie stagnacja i brak wzruszeń odbierają człowieczeństwo, a nie wszechobecne dramaty i tragedie.
Trochę leczę się z niepewności względem swoich decyzji, względem siebie. Powoli przypominam sobie, jak chciałabym się widzieć. Jak się postrzegać, by sobie samej nie utrudniać. Długa droga przede mną.
Celebruję każdą emocję, niezwiązaną z uczelnią i studiami. Cieszę się ludźmi dookoła, śmieję się z nimi i żartuję, jesteśmy całkiem zabawną paczką indywiduów. Patrzę na nich i widzę milion życiowych historii, gdzieś głęboko, pod skórą. Milion doświadczeń, milion różnych spojrzeń na te same drobiazgi codziennego życia. Cieszę się piciem wina z butelki w kwiatki, odrobiną snu ponad normę, powrotami do ciepłego mieszkania po zajęciach. Cieszę się, myśląc o moim Kocie, o mojej Klołi, mojej Aś, An i Szklarzu. Cieszę się, bo wiem, że popłyną łzy, ale to będą łzy szczęścia.
I to tylko jeszcze chwila, jeszcze moment, aż zapachnie dookoła piernikami, które uwielbiam piec. Aż odkurzę półki z kochanymi książkami w pokoju, na drugim końcu Polski, i będę gdzieś, gdzie wszystko jest znane, swoje, by potem znów wrócić tu, oswajać rzeczywistość na nowo i cieszyć się, że zwyczajnie mogę to robić. Że oswojone wcale nie oznacza lepszego. Przyda się trochę zachwytów i wzruszeń w te święta.
W pewnym sensie nie ważne gdzie się jest, tylko kim się jest. Ważne, czy się o tym pamięta, by siebie nie stracić, choćby w najmniejszej części. Mi brakuje jakiegoś swojego ułamka, ale to nie szkodzi, to dobrze. Gdzieś w między czasie przecież trzeba odrobinę dojrzeć.
Póki co wdrożyłam się do reszty w uczelniany tryb, chociaż muszę przyznać, że zajęło mi to ogrom czasu. Powoli wszystko toczy się do przodu, wygrywam z biofizyką, chemia wygrywa ze mną, całą połową punktu brakującą do zaliczenia, histologia toczy się miarowo i stabilnie, anatomia uwiera, ale tylko gdy się zbyt mocno myśli o styczniowym kole itp. itd. Momentami trochę narzekam, ale w gruncie rzeczy... nie zamieniłabym tych studiów na żadne inne :) I tego się trzymajmy.