poniedziałek, 30 czerwca 2014

We call it magic

Nie wierzę w przesądy. Nie spluwam przez lewe ramię; nie umieram z rozpaczy, gdy stłukę lusterko albo rozsypię trochę soli; nie pukam w niemalowane; nie boję się czarnych kotów (te wręcz uwielbiam); nie wierzę w czterolistne kończyny ani w kokardki wiązane dzieciom przy wózkach. Na studniówkę założyłam czarną podwiązkę. W sumie mogłam jej nie zakładać wcale, bo moim skromnym zdaniem czerwone wyglądają nieco jak z burdelu, ale skoro już miałam okazję - wsunęłam na swoje mizernych rozmiarów udko wąski czarny paseczek. Nieskromnie powiem, że akurat ta podwiązka, na tej nóżce wyglądała niezmiernie seksownie, ale i tak największą furorę zrobiło w moich oczach zdjęcie z moimi dziewczynami, które oczywiście też wyszły naprzeciw 'tradycji'. A co, może ktoś pójdzie w nasze ślady, polecamy się z buntowniczym błyskiem w oku.

Hm, mogę dodać, że pozostała bielizna, jaką miałam wtedy na sobie też nie miała nic wspólnego z kolorem czerwonym. Tak samo było w trakcie trwania matur, obu egzaminów na prawo jazdy, niezliczonych egzaminów semestralnych w szkole - jakoś nie narzekam na wyniki. Pamiętam za to jak przyjaciółka wyrywała mi z rąk długopis przed egzaminem maturalnym, licząc, że spłynie na nią cała moja wiedza (sic!), hahahaha. Jak widać starczyło nie tylko dla mnie. To był najwyraźniej cud :D W sumie gdyby było na odwrót, zawsze mogłabym zrzucić to na karb braku czerwonych majtasków :D Ale na szczęście ominęła mnie ta rzekoma przyjemność.

Nie krytykuję czyichś poglądów. Wrecz przeciwnie - jeśli kolor bielizny, czy pochodzenie posiadanego długopisu ma komuś dodać pewności siebie czy spokoju ducha - proszę bardzo, nie mam nic przeciwko :) Jestem po prostu zwolenniczką ufania swoim możliwościom i brania na siebie odpowiedzialności za swoje dokonania. Nie uważam, by jakikolwiek przesąd wpływał na nasze życie. Liczy się wiara w niego - bo kiedy zza każdego rogu wypatruje się negatywów, każde potknięcie będzie sprawką kilku stłuczonych kawałków szkła, odbijających realia.

A może właśnie w tym rzecz - nauczyć się stawiać życiu czoła takiemu, jakie jest, bez wiary w konsekwencje uszkodzenia głupiego lusterka. W końcu nawet zarysowane, popękane czy z ukruszonym rogiem - wciąż może zaoferować piękny widok. Wystarczy tylko wiedzieć, w którą stronę spojrzeć.



piątek, 27 czerwca 2014

The best is yet to come - jedną nogą studentka lekarskiego

Udało się! Idealnie, w sam raz na pierwszą listę, w sam raz, by móc zupełnie ochłonąć, poczuć błogą ulgę. Lepiej niż myślałam. I chociaż cały ten strach jeszcze ze mnie nie zszedł, i chociaż nie wierzę jeszcze, że to się dzieje naprawdę, że to nie sen... Mimo to, gdzieś w głębi duszy czuję ukłucie wielkiej satysfakcji.

Choć to nawet nie jest początek mojej nowej drogi; to nawet nie są przedbiegi - gdzieś między lękiem o przyszłość, a radością z wyników - już widzę siebie w Mieście Marzeń, daleko stąd, jedną nogą jestem studentką lekarskiego. Jedną nogą realnie spełniam swoje marzenia.

I mimo, że w tej chwili to powód do dumy, do radości, to łzy A. odbierają mi cały entuzjazm. Jak to się mogło stać? Chociaż nie wiem, ile punktów udało jej się uzyskać, wiem, że to za mało, by mogła odetchnąć. A zasługiwała na wiele. Życie jednak bywa okrutnie niesprawiedliwe.

A póki co..



piątek, 20 czerwca 2014

Let me go. I don't wanna be your hero

Mniej więcej wczoraj dotarło do mnie, że za tydzień dostanę świadectwo maturalne. I nie będzie już odwrotu, zmian decyzji. Cóż, postawiłam wszystko na jedną kartę. Pod tym względem jestem bezkompromisowa. Do tej pory czułam przez skórę, że niedługo będę musiała się zmierzyć z efektem swojej trzyletniej pracy. Ale wciąż wydawało mi się, że mam jeszcze tyle czasu... Czuję się jakby rzeczywistość przywaliła mi młotkiem w potylicę :D I chociaż w zamyśle nie chciałam wylewać tu swoich gorzkich żali, to trudno. I tak wszyscy dookoła mają już dość mojego "a co jeżeli poszło mi gorzej niż źle?!", whatever.

Zabawne. Do tej pory nadrabiałam spotkania towarzyskie, seriale, filmy, długie spacery, pisanie, słuchanie ciszy, nadużywanie alkoholu i innych mniej lub bardziej dozwolonych rzeczy, patrzenie w gwiazdy, marzenie, leczenie, nabieranie życiowej odwagi, odzyskiwanie wewnętrznego spokoju etc. I nagle gdzieś w tle tego wszystkiego w głowie zapaliła mi się lampka. Przecież jeszcze chwila i będę musiała zostawić to wszystko za sobą. Albo, co gorsza, zostanę z niczym.

W takich chwilach wychodzi ze mnie panikara. Tak bardzo bym chciała, by tym razem było tak jak zawsze - by to był tylko tydzień niepotrzebnych nerwów, bym w następny piątek otwierała szampana, pakowała torbę i wyjeżdżała na swój osobisty długi weekend nad pewne piękne jezioro. Nie wiem co będzie jeżeli chujowo mi poszło. Nie jestem w stanie przewidzieć, jak długo zajmie mi zbieranie się po takiej porażce. Jestem tylko człowiekiem. Chociaż staram się być najlepsza w tym, czego się podejmuję, czasem moje plany nie pokrywają się z tym, co ma mi do zaoferowania przeznaczenie.

I choć chciałabym uwierzyć, że za parę lat, kiedy już będę trochę większa (bo duża nie będę nigdy), kiedy już będę lekarzem, kiedy to całe zamieszanie wyda mi się śmieszne i bezsensowne... To mimo wszystko nie potrafię usnąć, myśląc o tym, nie mogę zmusić się, żeby coś zjeść, a oczy szklą mi się od łez, gdy spoglądam na K. i myślę, jak to będzie, gdy po tym wszystkim rozpadnę się na miliony kawałków.

I choć chciałabym uwierzyć, to z każdym dniem wierzę coraz mniej.



wtorek, 17 czerwca 2014

Oddam wszystko, żeby wszystko mieć

Siedzę w ośrodku i czekam na swoją kolej. Średnia wieku w poczekalni to 60+. Babcie rozmawiają na tyle głośno, że jestem zmuszona zarzucić chęć czytania książki i zająć się lustrowaniem powierzchni sufitu, gdy nagle do moich uszu dobiega zabawna konwersacja:

- Bo wiesz, to je tak, że jak my pójdziem do tego szpitala, to oni nam nadają w kroplówkach jakichś ketonali, paracetamolów. I się człowiek od razu lepiej czuje. No to jak go pytajo, to mówi, że w porządku, nic nie boli. A potem sie wraca do domu i od razu z człowieka życie ucieka.

- Ja to Ci powiem, że te wszystkie leki co oni nam dajo, to one so na morfinie! - po chwili dodaje pełnym konsternacji głosem, z miną tak poważną, że zaczęłam się dusić ze śmiechu. - Bo my to już jesteśmy ćpunkami!

Pocieszna sprawa. Z tym, że te babcie naprawdę myślały, że ktoś z nich robi ćpunki :D

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Narasta we mnie lęk. Boję się o to, czego dowiem się za niespełna dwa tygodnie. Boję się, że ten jeden dzień przekreśli moje skrupulatnie układane w głowie plany i marzenia. Że poniosę osobistą porażkę. A ja nienawidzę porażek. Jestem cholerną perfekcjonistką i życiowe zakręty wprawiają mnie w podłe samopoczucie. Może byłoby inaczej, gdybym nie wybierała zawsze najtrudniejszej ścieżki. To nigdy nie rokuje dobrze, a ja i tak za każdym razem zamiast świętego spokoju wybieram wyzwanie.

Na ostatniej wywiadówce pan P. spojrzał mi prosto w oczy i zupełnie poważnie powiedział, że będę dobrym lekarzem. Przepłaczę niezliczoną ilość nocy, ale będę dobrym lekarzem. Bo jestem niesamowicie wrażliwa. Pan P. nigdy wcześniej ani później mnie tak nie zaskoczył.

Teraz ta wrażliwość mnie zabija. Czeka mnie najtrudniejsza decyzja w życiu. I wiem już teraz, że wybiorę bardziej bolesną drogę, bo to jedyny słuszny wybór.

'Chciałbym powiedzieć Ci, opisać cały ból.'


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Up in flames

Za bycie dobrym dostaje się po dupie od życia. Szkoda tylko, że wielu ludzi to naprawdę demotywuje i przestają wierzyć, że kiedyś karma* przestanie być nieczułą dziwką. Ja pod tym względem jestem beznadziejnie naiwna i ufam, że warto być dobrym człowiekiem, że to kiedyś do mnie wróci. A nawet jeśli nie... To i tak pozostanie satysfakcja i radość z tego, co udało mi się dokonać :)

Impreza w zimie. K. odpada dość szybko. Próbuję z nią rozmawiać, ale już od paru minut nie ma z nią kontaktu. Proszę jej bliską znajomą - D. - by została z nią na moment. Ja wrócę, jak tylko powiem mojej osobie towarzyszącej co się dzieje. Przychodzę po kilku minutach. D. siedzi sama przy stoliku, robi zdziwioną minę, gdy pytam gdzie jest K.?! Nie wie. Idę jej szukać, lokal nie jest duży, po drodze spotykam A., dalej idziemy razem. Ochrona mówi, że nikt nie wychodził na zewnątrz. Biegnę sprawdzić czy nie ma jej na balkonie, trzęsę się z zimna - jestem ubrana w krótką sukienkę na ramiączka, rajstopy podarłam już na początku imprezy i zakończyły swój żywot w odmętach łazienkowego kosza. Spadają pierwsze płatki śniegu w tym roku, zajebiście - myślę i powoli wpadam w panikę, do sprawdzenia zostały tylko ubikacje. Zaczynam od damskiej - jedna jest zajęta, druga wolna. W męskiej nie ma nikogo. K. musi być w tej zamkniętej kabinie. Przecież nie zniknęła! Pukam milion razy, zero jakiegokolwiek odzewu. Głos w głowie podpowiada, by jeszcze raz sprawdzić salę, może ją po prostu przeoczyłam? Idę rzucić okiem kolejny raz z kolei, A. zgubiła się gdzieś po drodze. Nic z tego, K. zapadła się pod ziemię. Wracam do łazienki, znów pukam milion razy, nic. Druga kabina jest zajęta jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy tylko się zwalnia ściągam buty i wchodzę na muszlę klozetową, ale jestem za niska, żeby zajrzeć do drugiej kabiny... Dwunastocentrymetrowe szpilki okazują się dość pomocne. K. siedzi nad muszlą, krzyczę, wołam, podnosi rękę jakby chciała unieść papierosa do ust, opuszcza ją i to koniec jakichkolwiek oznak życia z jej strony. Wołam ochroniarzy, udaje się ją otworzyć od góry, szczotką do zamiatania podłogi ;)

Szczęśliwie to dość stary lokal, zamki na zasuwę to standard. Zostawiam K. z zaufaną osobą na balkonie, idę zlokalizować jej rzeczy. Gdy wracam z torebką, tuż obok niej siedzi jakiś chłopak, później dowiem się, że to przyjaciel jej brata, który później zabrał ja do domu. Próbuję się przebić przez grupkę osób dookoła nich, na co aktualny towarzysz K. reaguje gromkim krzykiem. Zbieram burę zanim zdążę wydusić z siebie pół słowa, karze mi nie robić zamieszania i iść stamtąd, to nie jest przedstawienie, co ja sobie wyobrażam! Silę się na spokój ducha, oddaję mu torebkę K. i jej telefon, po czym odchodzę poirytowana. I tylko kątem oka widzę, jak robi mu się głupio. Pytam B. kto to i czy to on zabierze stamtąd moją K., ta odpowiada i równocześnie przytakuje. Stoję jeszcze przez moment na balkonie, adrenalina opada dość szybko. Mogę być spokojna, K. nad ranem dochodzi do siebie i nic jej nie jest. Mi po spotkaniu z jej znajomym pozostaje niesmak.

Mimo wszystko ta ulga, którą poczułam po znalezieniu K. i sprawdzeniu, czy nic jej nie jest, to coś nie do opisania. Wierzę, że takie momenty do najlepsza nagroda za każdy najmniejszy dobry uczynek.

Co nie zmienia faktu, że kiedy po raz kolejny obrywam za swoje dobre, miękkie serduszko, dostaję natychmiastowej kurwicy i trafia mnie szlag, bo przecież ile można... :) Zastanawiam się po co mi to kurwa było, czemu znowu dałam sobie podłożyć nogę i przed oczami staje mi K., i jeszcze kilka innych osób i sytuacji. I już wiem, już pamiętam. Już nie klnę pod nosem, nie zaciskam zębów, nie przygryzam warg od wewnątrz. Aż do następnego razu.


* Nie żebym wierzyła w takie wynalazki jak karma, ale to dość obrazowe porównanie.
Wiadomo co mam na myśli.

czwartek, 12 czerwca 2014

Everything's not lost

Patrzę na sterty książek piętrzące się na szafce i mam ochotę jak najszybciej się ich pozbyć. Jeżeli będę musiała patrzeć na nie przez kolejny rok, to chyba zwymiotuję. Sama nie wiem ile z tego było mi potrzebne... Pewnie bez części spokojnie bym sobie poradziła. Teraz to tylko masa straconych pieniędzy i urocze, przytulne miejsce dla tony kurzu. Dużo mnie ominęło przez ten ostatni rok szkolny. Przede wszystkim ze względów zdrowotnych. Chciałabym to jakoś poskładać, nadrobić, wykazać się. Pokazać, że mi zależy i potrafię się naprawdę starać. Zamiast tego wybieram spanie do 12, leniwe wleczenie się na rehabilitację, powrót i całodniowy seans-przed-laptopowy, na który składa się leżenie w piżamie z trzema paczkami czipsów, misiem, żelkowymi fasolkami i paczką ciastek w trakcie oglądania miliona seriali. Miałam ruszyć dupę. No to ruszam, przekręcając się z lewego boczku na plecy i ewentualnie w trakcie wędrówki do lodówki.

Prawda jest taka, że zaczęłam ćwiczyć dawno temu i szło mi całkiem dobrze. Bez problemu dokładałam sobie kolejne serie ćwiczeń, moje malutkie ciałko nabrało ciekawszych kształtów i czułam się naprawdę dobrze. Zarówno z tym co robię, jak i z efektami. Poza tym to bardzo odciążyło mnie psychicznie - miałam chwilę tylko dla siebie, wszystko odkładałam na bok i mogłam się cieszyć dawaniem z siebie wszystkiego. Ot, taki masochizm - po prostu jestem perfekcjonistką, jeżeli się czegoś podejmuję - wkładam w to 200% siebie. Moja zabawa skończyła się w momencie, kiedy mój metabolizm zaczął sprawiać niewielkie problemy. Nigdy nie ograniczałam się z jedzeniem, dlatego kiedy w stresie przestałam nagle pochłaniać wszystko, co tylko mogłam, przy dodatkowym obciążeniu organizmu ćwiczeniami i nauką - zaczęłam chudnąć. Wskazówka wagi od ponad sześciu lat zatrzymywała się w tym samym miejscu, a tu taka niespodzianka! Co prawda nie schudłam Bóg-wie-ile, ale wystarczyło, by wszystkie spodnie zaczęły mi spadać z mojej szanownej tylnej części ciała. No i zabawny okazał się fakt, że ważę tyle... ile ostatnio ważyłam w podstawówce :D
Bez paniki, nie wyglądam aż tak strasznie, mogłabym rzec, że jestem po prostu bardzo szczupła i bardzo drobna. Niemniej moi rodzice zaczęli widzieć we mnie uosobienie anoreksji, toteż ograniczyłam wysiłek fizyczny, zaczęłam wmuszać w siebie ciut więcej jedzenia i po jakimś czasie przywykli do mojego nieco zmienionego wyglądu.

Odkąd przestałam ćwiczyć było tylko gorzej, ale lepsze to niż słuchanie na temat wydumanych zaburzeń psychicznym, które rzekomo sobą obrazowałam. Taka rodzicielska wyobraźnia. O babciach nie wspominając. No ale wracając do tematu - kiedy ćwiczyłam, byłam z siebie zadowolona. Dawałam radę i to było bardzo miłe uczucie. Kiedy jednak usłyszałam, że muszę ćwiczyć, że jeśli nie, mogę się pożegnać z polepszeniem samopoczucia - nagle cały entuzjazm opadł. I po prostu, najnormalniej na świecie - NIE CHCE MI SIĘ. Nie dlatego, że mam wakacje; nie dlatego, że to nudne; nie dlatego, że mnie to nie kręci, nie rusza, nie bawi, nie. Mnie się nie chce z bardzo prostej przyczyny - bo muszę. I to jest tak niesamowicie podłe z mojej strony, że aż mi siebie szkoda.
Bardzo nie lubię działać pod presją, czy jakimkolwiek przymusem. Zawsze wypełniam swoje obowiązki, ale nienawidzę, gdy ktoś mnie stawia pod ścianą. Kocham robić rzeczy po swojemu, o wszystkim mieć własne zdanie. Uwielbiam wyrabiać sobie opinię na dany temat, zagłębiać się w niego. Trudno mi, gdy ktoś stara mi się coś narzucić. To nie znaczy, że mam gdzieś autorytety - wręcz przeciwnie. Mam w sobie masę pokory i potrafię się uczyć od innych, dawać się naprowadzić na określoną ścieżkę. Pod warunkiem, że to jest kwestia, którą sama wybrałam.

W szkole miałam wielki szacunek dla nauczycieli i ich pracy. Każdego z osobna, choć niektórych naprawdę nie lubiłam za osobowość. Niemniej sama sobie wybrałam taki, a nie inny kierunek i starałam się wyciągnąć jak najwięcej z tego co mi oferowano. To, że musiałam zaliczyć sprawdzian czy nauczyć się na kartkówkę, nie było nieprzyjemnym obowiązkiem, tylko jakimś tam drobnym etapem na drodze do dalszego realizowania swojego planu na życie.

Tego, jaka jestem nie wybrałam. Nie miałam wpływu na swoje zdrowie i nie mam wpływu na to, co zrobić by było lepiej. MUSZĘ to po prostu wcielać w życie. I doprowadza mnie to do szału.
Pewnie to niedojrzały i bezpodstawny bunt, pewnie po kilku dniach mi przejdzie... Pewnie gdybym ruszyła się już teraz, za tydzień pożegnałabym zakwasy, za miesiąc czułabym pierwsze efekty, a później byłoby już tylko lepiej. Pocieszam się faktem, że przede mną jeszcze trzy miesiące wolnego. Może do tego czasu nauczę się w końcu, że jestem w tej kwestii po prostu głupia i sobie odpuszczę na wieki wieków, amen. I że z czasem przyjdzie mi łatwiej robienie tego, co jest nieodzowne. Bo przecież kiedyś do tego dotrę, prawda? Chciałabym wierzyć, że mam rację.

Póki co cieszę się z wolnego czasu, braku zajęcia i odpoczynku do góry brzuchem. Znam siebie i wiem, że przyjdzie czas kiedy się za siebie wezmę. A póki co daję odpocząć własnej psychice i przestaję skupiać się na problemach. Bo przecież w gruncie rzeczy jest dobrze. Od roku nie było tak dobrze. Więc cieszę się z małych rzeczy i jutro podnoszę cztery litery z ciepłego łóżka, ubieram się w normalne ciuchy i idę cieszyć się wolnością. Moja osobista szczypta magii odżyła we mnie. Tak długo bałam się, że ją straciłam... Jednak jeszcze potrafię być sobą w pełnym tego słowa znaczeniu :)

środa, 11 czerwca 2014

Każdy ma to, na co się odważy

Tkwię w dziwnym zawieszeniu. Niby są wakacje, niby matury już dawno za mną, ale co z tego skoro nie znam wyników? Stres co prawda opadł, ale ta niepewność mnie dobija. Po rozszerzonej biologii i chemii wyszłam z wysoko podniesioną głową i uśmiechem na twarzy. Byłam z siebie po prostu dumna. W głowie huczało mi: "To jednak nie były zmarnowane trzy lata. Dałaś radę!". Potem, z każdym dniem mój entuzjazm opadał. Aktualnie jest gdzieś grubo poniżej normy. I teraz przychodzi chwila refleksji - czy to tylko głupia panika i brak wiary we własne możliwości, czy może rzeczywiście dałam dupy i póki co jest już po wszystkim, maturo witaj za rok. No cóż... Dopóki nie dotrwam do 27 czerwca, dopóty nie będę wiedzieć. Czuję, że jeszcze dużo alkoholu upłynie zanim dowiem się, czy ten jeden jedyny, wymarzony kierunek studiów - lekarski - będzie w zasięgu moich możliwości.

Pracowałam na to długo, dużo i ciężko, ale czerpałam z tego wysiłku sporo frajdy. Może nie jestem geniuszem, ale też nie jestem wyjątkowo ograniczona intelektualnie. Do tego doszła masa ambicji i najzwyklejszych chęci - to wystarczyło, by taki leń jak ja wziął się do pracy. Jestem wielką zwolenniczką stwierdzenia, iż "Każdy ma to, na co się odważy.". Ja dawno temu postanowiłam zawalczyć o swoje szczęście, mimo wielu przeciwności. Postanowiłam równocześnie walczyć o swoje marzenia i o to, kim chcę być, co chcę robić w życiu. Podjęcie tej decyzji przyszło mi zadziwiająco łatwo... Gorzej było z wcieleniem jej w życie (sic!) :D Ale z racji tego, że o ile kocham słowa i zabawy językiem, o tyle nienawidzę rzucać rzeczonych słów na wiatr - krok po kroku udało mi się dojść do momentu, w którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jestem po prostu szczęśliwa. Mimo, iż los nigdy mnie nie oszczędzał. Może właśnie to uczyniło mnie silniejszą, mądrzejszą i nieco bardziej chamską.

Nie zaczęłam od przedstawienia się, bo ten blog, to tylko wymówka. W gruncie rzeczy nie nadaję się do ciągłego czytania, czy choćby poczytywania moich wynurzeń  Nie należę do grona osób, których słucha się z zapartym tchem - jestem raczej tą złą, która mówi ludziom prawdę prosto w oczy, doprowadza do płaczu i sprawia, że mimowolnie podnoszą się z dołków i wszelkich życiowych upadków etc. I nie chodzi tu o formę, a o treść. Bo o to pierwsze nietrudno zadbać, chociaż wymaga sporo serca i pracy. Za to treści, która ma dotrzeć do kogoś, zatrząść światem w posadach - nie da się zawoalować. Dlatego często po odkryciu woalki pozostaje mi sama bezpośredniość - i taka właśnie jestem. Można mnie za to kochać, można nienawidzić, trudno - jakoś z tym żyję. Jestem typem samotnika i pomimo, iż mam grono naprawdę bliskich mi ludzi, których kocham nad życie, to ciężko jest mi sie samej otworzyć. To bynajmniej nie oznacza, że jestem jakaś aspołeczna :D Po prostu cenię sobie to, że ktoś wysilił się, by zdobyć moje zaufanie. Ten blog chciałabym potraktować jako motywację na drodze, do spełnienia marzeń. Bym nie zapominała czego chcę i dlaczego tego chcę. Bym kiedyś mogła wrócić wspomnieniami do tej chwili i przewartościować to, co mną kierowało.

Jeśli ktoś przypadkiem tu zabłądzi - bardzo mi miło, proszę się rozgościć :)  To chyba odpowiedni moment na kilka słów o mojej nieskromnej osobie. Hm, jaki jest okruch magii? Filigranowy, niebieskooki i zakochany w kotach. Jestem w posiadaniu czarnego humoru, dziwnych ambicji i masy piegów. Poza tym jestem bardzo wrażliwa i emocjonalna, ale równocześnie zawsze staram się zachować panowanie nad sobą. Uwielbiam horrory, książki i jedzenie (zwłaszcza to niezdrowe). Kocham poezję, sama też się czasem udzielam w tym temacie. Czasem zdarza mi się kogoś sportretować w ołówku, ale z racji na czas, jaki poświęcam na jedną pracę - nie są to częste wybryki. Chodzę własnymi ścieżkami, jestem trudna i zagadkowa, do czasu, kiedy się mnie nie pozna naprawdę. Poza tym dużo przeklinam, chociaż często powtarzam, że już nie będę. Jest tylko jedna znana mi osoba, przy której nigdy nie odważyłabym się przekląć :D Czego się nie robi z miłości. Boję się porażki, dlatego trudno będzie mi przełknąć fakt, że zawaliłam maturę. Wcale nie dlatego, że za rok czekałaby mnie powtórka z rozrywki. Po prostu nie wytrzymałabym tkwienia tu rok dłużej. Jedyne czego w tym momencie chcę, to pójście dalej, w przyszłość. Otwarcie nowych drzwi i wytrwanie w tym, co pielęgnowałam do tej pory. W tej najważniejszej dla mnie kwestii. Co jeszcze mogę dodać? Wykazuję zbyt silne objawy sklerozy, by prowadzić pamiętnik, dlatego niech ten blog będzie po prostu odzwierciedleniem moich myśli w drodze do bycia (mam wielką nadzieję!) lekarzem.

A żeby nie zostać gołosłowną - piosenka, która towarzyszy mi nieodłącznie odkąd pierwszy raz ją usłyszałam.