sobota, 26 lipca 2014

Always somewhere

Biegałam. Odbębniłam ćwiczenia na dziś. Serce bije mi tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej, jakby chciało uciec i nie czuć. Jestem na siebie tak bardzo zła; tak, kurwa, wściekła, że aż mi brakuje tchu.

Nie potrafię biegnąc nie uciekać. Nie potrafię uciekając nie słyszeć kroków za sobą. Nie potrafię wsłuchując się w wieczorny szum nie odwracać głowy do tyłu. I jestem na siebie tak wściekła, że aż spokojna. Słodko gorzki posmak w ustach, słodko gorzkie poczucie rozdrapywania starych wspomnień. A przecież przyschły, zniknęły na tak długo.

Czasem wydaje mi się, że jeśli odsunę się wystarczająco daleko, to strata nie zaboli, a przecież już teraz boli mnie sama myśl o niej. Trudno mi się nie wyłączać, nie odcinać od rzeczywistości, kiedy tyle słów krąży mi po głowie. Pozwalam im ponieść się daleko stąd, rozliczyć się z przeszłością.

Wczorajszej nocy przyśnił mi się koncert. Ile ja bym dała, by być tam jeszcze raz. Pierwszego lipca, trzy lata temu. Zanim wszystko się skończyło i rozpoczęło na nowo. Pamiętam ten dzień od początku do końca. Deszcz, chłód, gorąco, pot, ścisk, ogłuszające dźwięki, swoją euforię. Pamiętam podróż, ekscytację, oczekiwanie pół roku wcześniej. Pamiętam jak cieszyłam się, gdy w końcu miałam w ręce swój bilet. Pamiętam nasze całonocne rozmowy, długowłosego G. i tak bliską mi wtedy P., zatrzymujące się auto i pewność, że jeśli jej do siebie nie przycisnę, jeśli nie chwycę jej całą sobą - ucieknie. Nie tylko z auta. Więc trzymałam ją mocno w ramionach, zagryzając wargi i czułam jak szarpie się ze mną, jak się wyrywa, złości, a potem uspokaja i pozwala się przytulić. Była wtedy jak nieoswojone zwierzątko, bała się mnie, pomimo zaufania. Wtedy została, bo mogła mieć mnie prawie na wyłączność. Potem już nigdy nie byłam tylko jej, tylko dla niej.

I uciekła, bo przecież mnie łatwo z siebie zdmuchnąć, jak pyłek. A później nagle przyszło zapomnienie, o łączących nas chwilach, doświadczeniach. O wszystkim. Straciłam P., G., naszą przyjaźń, a to, co nas wtedy łączyło, 1 lipca, trzy lata temu, nagle zniknęło, tak jakby nigdy nie miało miejsca. Dla mnie było warte o wiele więcej niż tylko przeprosin po pijaku w chwili samotności. Wtedy zabolało, teraz mnie to zmiażdży.

Wszystkich dookoła bawi to jak o sobie mówimy, jak próbujemy się nawzajem przekonać, że to logiczne, że wiedzieliśmy na co się piszemy. Nie mówią tego na głos, ale widzę ich rozbawione naszą naiwnością oczy.

Tym razem to ja zwyczajnie uciekam. Dosłownie i metaforycznie. Fizycznie i psychicznie. Mówię, że biegnę, ale to tylko kilkadziesiąt histerycznych kroków. Nie jestem w tym dobra; w uciekaniu. Jestem dobra w byciu, wcześniej, później, tu i teraz, gdziekolwiek, kiedykolwiek... Dopóki nie przyjdzie zapomnienie.

Tamta noc upłynęła pod znakiem Scorpionsów, teraz pozostała mi tylko cisza.



poniedziałek, 14 lipca 2014

A sky full of stars

Miasto Marzeń przywitało mnie piękną pogodą i magiczną atmosferą. Ja powitałam je koszulką z napisem "Dreams come true... so don't stop dreaming" i szerokim uśmiechem. Mimo, że spędziłam w aucie całą noc bez chwili snu i po drodze spotkało mnie kilka nieprzyjemnych niespodzianek - ani przez chwilę nie miałam ochoty odpoczywać. Od razu wybrałam się na nieco dłuższy spacer przed otwarciem biur rekrutacyjnych, choć było dopiero po 7.

Wszystko załatwiłam od ręki, czym byłam dość pozytywnie zaskoczona. Nie byłam pewna na czym mają polegać badania lekarskie, więc na wszelki wypadek podarowałam sobie śniadanie, za to wlałam w siebie dużą kawę i przeszłam spory kawałek drogi w bardzo szybkim tempie - w efekcie prawie odesłano mnie do kardiologa z tętnem 134 :D Na szczęście jakoś się wymówiłam.

Jestem zakochana w tych wąskich uliczkach, cudownych kamienicach, parkach, Starym Mieście, w poczuciu wolności, kiedy w końcu zamknęłam za sobą pewien etap życia. Dopiero tam, wśród tych wszystkich starych klimatycznych budynków, miliona nieznanych mi miejsc - poczułam, że w końcu mogę oddychać. Bez strachu o jutro, bez czarnych myśli. To jest moja szansa na lepsza przyszłość, zasłużyłam na to.

Pewnie jestem głupia i sentymentalna, pewnie z czasem to wszystko przestanie się wydawać snem na jawie i po prostu zszarzeje, sczeźnie, stanie się rutyną, ale póki co nabieram głębokiego oddechu i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to jest właśnie moje miejsce. Jeszcze zdążę je znienawidzić. Dzisiaj mogę tylko uśmiechnąć się do siebie i wierzyć, że uda mi się tam w pełni odnaleźć.

Liczę spadające gwiazdy, pielęgnując w głowie pewne plany. W końcu marzenia się spełniają, a ja mam ich aż nadto :)


wtorek, 8 lipca 2014

Wind of change

Zastanawiam się, ile pozostanie z tych naszych dłuższych lub krótszych znajomości za niespełna rok. Z iloma osobami będę się spotykać, wymieniać uściski i uśmiechy jakby minął jeden dzień od naszego ostatniego spotkania, podczas gdy nie będziemy się widzieć miesiąc, może nawet kilka. Kto stanie się obcy, kto pozostanie bliski.

Jestem świadoma tego jak wiele zmian czeka mnie na chwilę obecną. Potrafię podjąć wyzwanie, ale mimo to w głębi serca boję się samotności. Tej "niekontrolowanej". Lubię spędzać czas we własnym towarzystwie, ale przecież to tylko względne. Wiem, że zawsze mam do kogo pójść, z kim porozmawiać. Wiem, że kiedy wszystko wali się na głowę są ludzie, którzy rzucą dla mnie wszystko. Ale wiem też, że ci ludzie będą przeze mnie cierpieć, będą tęsknić i to wcale niczego mi nie ułatwia.

Moja A. szuka nowego sposobu na życie, wolności, samodzielności i po prostu szczęścia. Moja rola w jej życiu z czasem zupełnie wyblaknie.
K. podejmie walkę o marzenia, będzie próbowała udowodnić, że jest lepsza, niż wszystkim się wydaje. I ma rację, bo to prawda. Pewnie jeszcze nie raz będzie mnie sprowadzać na złą drogę
Chloe wejdzie w nowe życie, ze swoją starą miłością. I nie wiem, czy znajdzie się w nim miejsce dla mnie.
Aś będzie musiała stawić czoła ogromowi przeciwności. Zawsze pozostanie mi bliska. A mimo to przykro mi na myśl, że często nie będzie mnie obok, kiedy ona będzie tego potrzebowała.

Jestem pewna tylko jednej osoby. I nie chodzi o to, czy relacja z nią przetrwa czy nie - nigdy nie zabraknie dla niej miejsca w moim sercu. Wierzę, że razem damy radę, ale wiem, ile przeze mnie wycierpi. Ile smutku i trudu będzie ją to kosztować. Zrozumiem, kiedy wybierze życie tutaj. Szczęśliwe życie - tylko tego sobie życzę dla tej osoby, niczego więcej mi nie potrzeba. Nawet jeśli będzie mnie to kosztowało roztrzaskane serce. Wszyscy wiedzieliśmy na co się piszemy - próbuję się tym usprawiedliwiać sama przed sobą.

Wszystko to przeleciało mi przed oczyma, gdy siedziałam na kocu przy dogasającym ognisku, zwinięta w kłębek, kiedy noc ustępowała miejsca porankowi, a dookoła mnie siedzieli ludzie, których miałam przy sobie przez ostatnie trzy lata i mówili o wspólnym mieszkaniu. Może to wcale nie takie proste zostawić wszystko za sobą... Mimo to, nikt z nich nie wie, ile tutaj przeżyłam. I nigdy się nie dowiedzą, dlaczego wyjadę 500km stąd.
Może właśnie to zaboli ich najbardziej.

Dla mnie to świeży start. Dwa tygodnie temu odetchnęłam z ulgą - mogę pożegnać się z wewnętrznym bólem. Jestem w tym momencie cholerną egoistką i sporo zapłacę za trzymanie się kurczowo wyznawanych wartości... Po prostu ponad wszystko cenię życie.
A tutaj go dla mnie nie ma i nigdy nie będzie.


środa, 2 lipca 2014

Welcome to the jungle

Nie jestem dziewczyną, która ma milion ubrań w szafie i niezliczone ilości kosmetyków. Nie mam miliona markowych butów, ani najnowszego telefonu co rok. Nie mieszkam w mieście, ani nawet w miasteczku. Wiem, co znaczy ciężka fizyczna praca i brak zrozumienia w środowisku znajomych osób.

Jestem dziewczyną, która obiera ziemniaki w sylwestrowej sukience, w domu koleżanki. Po czym tańczy z szampanem w ręku w kuchni, bo przypada jej rola kucharki. Dziewczyną, która szczerze się śmieje z czarnego humoru i nie boi się horrorów. Dbam o siebie, potrafię się zatroszczyć o własną osobę, mam wystarczającą ilość ciuchów. Nie czuję się gorsza, ani ze względu na ilość posiadanych rzeczy, ani ze względu na charakter, mimo, że ktoś mógłby mnie tak ocenić.

To nie jest tak, że nie mam pieniędzy - mogłabym mieć trzy razy więcej wszystkiego, co sprawia, że w oczach innych jestem "lepsza", "fajniejsza", czy whatever. Ale szczerze? Wolę kupić sobie pierdyliard kilogramów słodyczy, milion książek czy choćby bilet na jakiś koncert niż udawać kogoś, kim nie jestem. Kto wcale nie jest lepszy ode mnie.

Patrzę na gówniary w wieku mojej Młodej, wysłuchuję jej tyrad w stylu "co tydzień nowe buty" i jakoś cieszę się, że nie mam 14 czy 15 lat, nie chodzę do gimnazjum i mam mózg. Lubię czuć się ładna, chyba każdy lubi. Ale nie uważam, że do tego konieczna jest metka, czy odpowiedni znaczek na podeszwie. Najlepiej wyglądam w ubraniach, w których się najlepiej czuję. Prostych, nieprzesadzonych. Bez ton biżuterii, z moim cudownym delikatnym wisiorkiem na szyi albo w bransoletce od moich dziewczyn. Z rozpuszczonymi włosami, subtelnym makijażem i iskierką ironii w oczach.

Gdybym cokolwiek miała zmienić w swoim wyglądzie, byłby to kolor włosów. W końcu dzięki nim, przeżyłam spotkanie z własnym przeznaczeniem. Jeśli kiedyś spotkacie w Mieście Marzeń buńczucznego czerwonowłosego elfa - wiedzcie, że postanowiłam wrócić do mojej magicznej czerwieni.