sobota, 19 września 2015

Rollin' home

Zabawne, jak szybko minęły wakacje. Nie mogę uwierzyć, że za tydzień będę już prawdopodobnie na drugim końcu Polski, czekając na pierwszy dzień zajęć, ponowne spotkanie ze znajomymi i powrót do uczelnianej rzeczywistości. Powoli znowu przychodzi mi się żegnać z przyjaciółmi, łapać ostatnie chwile błogiego lenistwa i towarzystwa rodziny. Nie mam pojęcia jak będzie wyglądał kolejny rok pod względem wolnego czasu, ale mam nadzieję, że odnajdę złoty środek między nauką, a życiem.

Tak sobie myślę o pierwszym roku lekarskiego, o osobach które dopiero zaczynają całą zabawę z medycyną - i w sumie to wcale im nie zazdroszczę :D Ubiegłoroczne wakacje były pełne stresu, oczekiwania na nieznane. Teraz jest inaczej, nie ma sensu się niepotrzebnie zastanawiać i roztkliwiać nad tym co nas czeka. Wszystko, z czym najgorzej się oswoić - zostało już oswojone.

Myślę, że na wszystko da się znaleźć czas. I właśnie takie jest moje postanowienie na nowy rok akademicki - umiejętnie manipulować wolnymi chwilami, wykorzystywać każdy moment jak najlepiej. By potem, w te wakacje za rok, nie wspominać wyłącznie ślęczenia nad stosem makulatury, ale i wspaniałe wyjścia ze znajomymi, noce okraszone ogromem śmiechu i alkoholu, przygody, przerywniki w nauce, wzloty i upadki.

Ja w tym roku miałam swoją małą motywację w kwestii histologii - musiałam ustukać punkty na zaliczenie na tyle szybko, by móc napisać czwarte koło na 0 punktów. Walka była zacięta i nierówna :D Niestety, jak to bywa w takich przypadkach - moje szczęście i dobra passa z pierwszego semestru prysły, jak bańka mydlana. Nasza prowadząca miała z tym całkiem sporo wspólnego, ale koniec końców, jej dobry humor i prostudenckie podejście wróciło, akurat w momencie, kiedy ważyły się moje losy. I udało się - mogłam z czystym sumieniem wsiąść 9. maja w autobus do Łodzi i spełnić swoje marzenie.

Co tak mocno mnie motywowało? Ano, bodziec był silny. Pewnego pochmurnego dnia, w trakcie baaardzo fascynującego wykładu z biofizyki, dostałam od mamy sms'a: "Scorpions'i zagrają koncert w Polsce". Dosłownie podskoczyłam, na szczęście udało mi się opanować okrzyk dzikiego entuzjazmu. :D Moja radość była nie do opisania - oczywiście od razu sprawdziłam co, gdzie, kiedy, za ile. I gdy tylko bilety pojawiły się w Empikach - pobiegłam po swój, jako, że pieniądze na taką okazję mam zawsze głęboko zachomikowane.

Miałam już jeden ich koncert za sobą. Niemniej to co ci dziadkowie robią na scenie, to jak potrafią porwać ludzi do zabawy - coś niesamowitego. Ich koncerty to po prostu magia. I wbrew oczekiwaniom, ich nowa płyta trzyma poziom. To była noc, na którą czekałam od grudnia, która uwierała w trakcie cotygodniowego wejścia z histologii i którą powtórzyłabym jeszcze milion razy.

Skakanie na płycie pod sceną skończyło się zakwasami, głośny śpiew - ochrypłym gardłem, ale wspomnienia jakie mi zostały - są bezcenne.

I życzę każdemu pierwszakowi przynajmniej jednego takiego dnia - kiedy nie liczy się nic, poza spełnieniem marzenia, bo mimo, że medycyna pewnie do tej pory była Waszym największym marzeniem - nie ma sensu zamykać się na całe 9 miesięcy na to, co się kocha. Więc w te ostatnie spokojne dni puszczam muzykę najgłośniej jak się da, tańczę i śpiewam, wspominam i cieszę się, bo wiem, że jeszcze niejeden koncert w życiu przede mną. Jest na co czekać!

A oto, co ostatnio mnie urzekło:


sobota, 12 września 2015

Thinking out loud

Wracam. Po ponad półrocznej przerwie, zostawiając za sobą pierwszy rok studiów i wszystko co z nim związane. Wracam, ale na zupełnie innych zasadach i zupełnie inna. Może dojrzalsza, może pozbawiona większości emocjonalnego ekshibicjonizmu - chcę na nowo odkryć pisanie.

Kiedyś chciałam, by ten blog był dla mnie odskocznią, pamiętnikiem dotyczącym mojego Miasta Marzeń i studiów. Potem zaczęłam to przeplatać swoimi prywatnymi zapiskami, opisami tego, co czuję, jaka jestem. Tylko, że chyba nie tędy droga. Kiedy po raz kolejny siadałam przed komputerem i wylewałam swoje frustracje, nawet nie publikując tego później, przyszło mi do głowy, że za bardzo się przejmuję słowami, tym, że ktoś znajomy może je odkryć, przeczytać, a ja wbrew pozorom jestem bardzo introwertyczna w życiu codziennym. Dlatego postanowiłam, że będę wylewać tu li i wyłącznie rzeczy, których nie wstydziłabym się powiedzieć na co dzień. Rzeczy, którymi mogę się podzielić z przyjaciółmi, ale i takie, które nie uwierałyby mnie nazbyt, gdyby ktoś niepożądany je odkrył.

Bez większego patosu, z bardzo luźnym podejściem do tematyki medycznej (jako, że teraz takich blogów jak mój jest na pęczki), witam na nowo świat wirtualnych frazesów, i z właściwym dla siebie patosem postaram się coś tu dorzucić od siebie.

Co tu ukrywać - dużo się wydarzyło od moich poprzednich postów. Pierwszy rok dawno zaliczony, praktyki wakacyjne odhaczone, jeszcze moment i czeka mnie powrót do uczelnianej rzeczywistości. Chciałabym, żeby ten przyszły rok akademicki był spokojniejszy, żebym ja potrafiła odnaleźć w sobie więcej dystansu i spokoju ducha. Przydałoby się też odrobinę więcej samodyscypliny i lepszej organizacji czasu.

Zapowiada się lżej. Czy ciekawiej... Ciężko stwierdzić. Będzie mi brakowało anatomii, histologii (jakoś na koniec się z nią polubiłam :D) i nagromadzenia pierdyliarda przedmiotów jednocześnie. Zaczniemy za to zajęcia zblokowane - już czuję ten ból porannego wstawania. Z pewnością ma to swoje plusy i minusy, przekonam się na własnej skórze i będę mogła coś więcej na ten temat powiedzieć. Póki co, czuję podobny dreszczyk entuzjazmu, do tego, który towarzyszył mi równo rok temu. Choć wiem, że tamto uczucie już nie wróci w pełnej okazałości.

Póki co rozkoszuję się ostatnimi chwilami wolności i z bólem serca zastanawiam, jak i kiedy nauczę się do testu semestralnego z fizjologii, pierwszego dnia października, i wejścia z biochemii, dzień później. Łudzenie się, że uczyłam się pilnie na zajęcia, jest chyba kiepską opcją w perspektywie zbierania punktów na zaliczenie. Moja uczelnia dba tak bardzo o dobrze wykorzystane resztki czasu WOLNEGO studentów <3

Trudno, nieszczególnie mnie to obchodzi na chwilę obecną. Pogadamy o tym, za dwa tygodnie. Póki co - chwilo, trwaj!

Kończę pozytywnie, zaczynając na nowo:



czwartek, 4 grudnia 2014

Dirty paws

Grudzień przywitał nas wszystkich porządną dawką chłodu. Może to dobrze, może to już ten czas by przytulić się do rozgrzanego kaloryfera, zapleść palce na kubku z (kolejną) gorącą herbatą i tracić czucie w palcach przy każdym wyjściu z domu. Może to już czas, by spadł śnieg i przypomniał, że jeszcze chwilka, jeszcze moment i wrócę, do ciepłych ramion, gorących serc, stęsknionych oczu. Wrócę do moich najwspanialszych przyjaciół, którzy za każdym razem gdy jest źle, udowadniają mi, że dla takich ludzi jak oni warto się starać.

Trochę wybiłam się z rytmu, i choć kilkakrotnie zabierałam się za pisanie... Nie potrafiłam. Cóż, nic nie poradzę, ten blog już chyba zawsze będzie kojarzył mi się w pewien sposób z Kordianem. Przemilczę całą te sytuację, bo mimo wszystko, gdy coś nas choć odrobinę dotyczy (pod różnymi względami), wówczas również nas zwyczajnie dotyka. Czasem bardzo dotkliwie.

W pewnym sensie zamknęłam za sobą pewien etap, zostawiłam daleko w tyle żal i smutek, może i frustrację. Niekiedy coś musi pęknąć w człowieku, by móc zacząć budować i układać na nowo. Teraz jest łatwiej, lżej wewnętrznie. Cieplej. Ja już przeżyłam swoją wewnętrzną zimę, szarpaninę z sobą samą i własnymi emocjami, stałam się silniejsza o te kilka przykrych doświadczeń, ale i to mnie czegoś nauczyło.

Trochę wyleczyłam się ze znieczulicy, która pod natłokiem problemów, przylgnęła do mnie jak pasożyt i wysysała ostatki sił. W końcu lepiej czuć ból, niż nie czuć niczego. Jest w tym bardzo głęboki sens. Bo chwilami to właśnie pustka i bezruch bolą najbardziej, to właśnie stagnacja i brak wzruszeń odbierają człowieczeństwo, a nie wszechobecne dramaty i tragedie.

Trochę leczę się z niepewności względem swoich decyzji, względem siebie. Powoli przypominam sobie, jak chciałabym się widzieć. Jak się postrzegać, by sobie samej nie utrudniać. Długa droga przede mną.

Celebruję każdą emocję, niezwiązaną z uczelnią i studiami. Cieszę się ludźmi dookoła, śmieję się z nimi i żartuję, jesteśmy całkiem zabawną paczką indywiduów. Patrzę na nich i widzę milion życiowych historii, gdzieś głęboko, pod skórą. Milion doświadczeń, milion różnych spojrzeń na te same drobiazgi codziennego życia. Cieszę się piciem wina z butelki w kwiatki, odrobiną snu ponad normę, powrotami do ciepłego mieszkania po zajęciach. Cieszę się, myśląc o moim Kocie, o mojej Klołi, mojej Aś, An i Szklarzu. Cieszę się, bo wiem, że popłyną łzy, ale to będą łzy szczęścia.

I to tylko jeszcze chwila, jeszcze moment, aż zapachnie dookoła piernikami, które uwielbiam piec. Aż odkurzę półki z kochanymi książkami w pokoju, na drugim końcu Polski, i będę gdzieś, gdzie wszystko jest znane, swoje, by potem znów wrócić tu, oswajać rzeczywistość na nowo i cieszyć się, że zwyczajnie mogę to robić. Że oswojone wcale nie oznacza lepszego. Przyda się trochę zachwytów i wzruszeń w te święta.

W pewnym sensie nie ważne gdzie się jest, tylko kim się jest. Ważne, czy się o tym pamięta, by siebie nie stracić, choćby w najmniejszej części. Mi brakuje jakiegoś swojego ułamka, ale to nie szkodzi, to dobrze. Gdzieś w między czasie przecież trzeba odrobinę dojrzeć.

Póki co wdrożyłam się do reszty w uczelniany tryb, chociaż muszę przyznać, że zajęło mi to ogrom czasu. Powoli wszystko toczy się do przodu, wygrywam z biofizyką, chemia wygrywa ze mną, całą połową punktu brakującą do zaliczenia, histologia toczy się miarowo i stabilnie, anatomia uwiera, ale tylko gdy się zbyt mocno myśli o styczniowym kole itp. itd. Momentami trochę narzekam, ale w gruncie rzeczy... nie zamieniłabym tych studiów na żadne inne :) I tego się trzymajmy.


środa, 22 października 2014

Demon host

Dzisiejszy deszczowy dzień pozwolił się trochę wyciszyć. Zebrać myśli, pozwolić sobie na chwilę popołudniowego snu. Lubię takie chwile, kiedy świat rozmywa się dookoła mnie, kiedy krople deszczu spływają po szybie, tworząc cudowny aliaż wodnych labiryntów. Lubię chłodne orzeźwienie, które owiewa twarz nim zdążę dotrzeć na uczelnię. I choć zgrabiały mi dłonie, a parasol próbował się wyrwać z rąk przy każdym podmuchu wiatru - wcale nie narzekałam na pogodę. Uśmiechałam się pod nosem, bo taka jesień też ma swój urok. Mglisty, deszczowy, czasem nieco mroczny... Sprawia, że chcąc nie chcąc przystaję na moment i zaglądam wgłąb siebie.

Dni upływają mi coraz szybciej. Pewnie ze względu na ilość nauki, która nie pozwala marnować czasu na byle fanaberie. Odnoszę wrażenie, że i tak nie robię wszystkiego co chciałabym zrobić, że nigdy nie umiem na tyle na ile powinnam, ale doba niestety nie da się rozciągnąć, a zdrowy rozsądek podpowiada, że regeneracja sił pozwoli zachować trochę energii na resztę roku.

W tamten weekend udało mi się na chwilę wyjść z ludźmi z grupy, nieco odpocząć, trochę rzeczy powtórzyć, trochę nowych przyswoić - okazuje się, że czas da się znaleźć na wszystko, z chęciami może być gorzej. Kolejna sobota też zapowiada się dość ciekawie :)

Cieszę się, że udaje mi się odnaleźć własny sposób na urozmaicenie sobie siedzenia nad książkami. Korzystam z moich małych pasji rysując kości, stawy, więzadła i dzięki temu nie dość, że się odprężam, to jeszcze udaje mi się więcej zapamiętać. Co prawda nie są to z pewnością arcydzieła, ale dają jakąś tam odrobinę satysfakcji.

Trochę uwiera wkuwanie na pamięć wzorów, nazw itd., ale nie ma co się nad sobą roztkliwiać pod tym względem. Po prostu trzeba przysiąść i tyle, innych opcji brak. Chemia trochę nudzi, biofizyka przeraża, ale póki co jest do przeżycia, histologia idzie dość gładko i sprawnie, chociaż też wymaga nakładu wysiłku.

Szukam na co dzień małych uciech i drobnych radości, by nie zwariować w natłoku wszystkiego. Próbuję nie myśleć o tęsknocie i nie marnować "wolnych" chwil. I tak sobie żyję od poniedziałku do piątku, od soboty do niedzieli. Odliczam dni do pewnych spotkań i chwilami zdarza mi się być smutną, ale równocześnie wiem, że muszę być silna, nie rozpadać się. Tutaj pozbierać mogę mnie tylko ja, nikt nie utuli w ramionach.


sobota, 11 października 2014

Going back home

Miasto Marzeń nie zachwyca dziś pogodą. Wielka szkoda, bo po trudach biegłego tygodnia chciałoby się chwilę odetchnąć, wygrzewając twarz w promieniach jesiennego słońca. Nawet kosztem napawania się ciepłem w towarzystwie skryptu do biofizyki.

No tak, bo przecież zabawa rozpoczęła się na dobre, a ja cały ten czas nie mogłam się zebrać, by dzielić się swoimi wrażeniami na bieżąco. Może dlatego, że wszystko spadło na mnie w ułamku sekundy, a poukładanie sobie w głowie całego tego chaosu wymagało dużo większego nakładu czasu.

Pierwszy tydzień upłynął mi na dziwnych przygodach ze współlokatorem-widmo, radzeniu sobie z chwilowym podłamaniem i przerażeniem, i wreszcie na poznawaniu ogromu nowych ludzi, których imion nie byłam w stanie zapamiętać. Wbrew pozorom to było dość wyczerpujące, zwłaszcza dla kogoś, kto w tłumie czuje się bardzo nieswojo. Niemniej dzięki natłokowi wrażeń udało mi się zapomnieć o lęku i odzyskać entuzjazm. Kolejne 5 dni roboczych nie były już tak wielkim szokiem.

Pierwszy dzień na uczelni upłynął pod znakiem anatomii - tu muszę przyznać, że najbardziej ciekawa byłam asystentów, ze względu na krążące po uczelni legendy o pewnych personach. Okazało się, że mojej grupie w udziale przypadły dwie niesamowite panie, które rozumieją, że to co dla nich jest oczywiste, dla nas często jest czarną magią. Podoba mi się ich podejście, pasja i chęć zmobilizowania nas poprzez zwracanie uwagi na różnego typu ciekawostki. Póki co jestem zachwycona :)

Preparowanie również nie było aż tak straszne, jak mogłoby się wydawać; choć przyznam, że przez pierwsze kilka minut w sali ze zwłokami czułam się nieswojo. Później zdecydowanie było łatwiej. Nie do końca podoba mi się zachowanie niektórych ludzi na ćwiczeniach. Może jestem przewrażliwiona, ale pewne żarty są wręcz niesmaczne, zważając na to, że mamy do czynienia z ludzkim ciałem; z ciałem kogoś, kto chciał się poświęcić w imię nauki i to naprawdę wyjątkowy prezent dla nas, studentów, bo gdyby nie to - nauka byłaby ograniczona wyłącznie do teorii. Nie chcę tu gdybać i generalizować, ale może z czasem to wszystko zacznie wyglądać inaczej. Może to po prostu pierwsze reakcje, nieumiejętność przystosowania się do nowej sytuacji. Przynajmniej taką mam nadzieję...

Wyszłam z założenia, że nie mam zamiaru oceniać nikogo po pozorach i tego się trzymam. Wiadomo, jedni robią lepsze, drudzy gorsze wrażenie, ale nie staram się do nikogo dystansować tylko z tego powodu. Co prawda ciężko mi tu odnaleźć swoje miejsce w towarzystwie, bo zawieranie nowych znajomości i przyjaźni nigdy nie było moją mocną stroną, ale jednak staram się nie odcinać od ludzi. Duże wyzwanie, jak na kogoś kto jest typowym introwertykiem. Póki co mocno się staram i nie poddaję. Ciekawe jak długo.

Z całą pewnością największym utrapieniem tego semestru będzie biofizyka. Pewnie po trosze wynika to głównie z mojego dotychczasowego nieprzykładania się do licealnej fizyki i matmy... Mniejsza. Wierzę, że jakoś uda mi się wyjść z tej potyczki zwycięską ręką, nawet jeśli będzie to okupione cotygodniowym weekendem z niebieską książeczką, a później pewnie i z tycim tomem Jaroszyka. Zresztą chyba wszyscy mają z tym problem, co jest nieco pocieszające.

Na pewno najciężej jest się przestawić. Tryb licealny ma się nijak do nauki anatomii, biofizyki, czy czegokolwiek innego. Pierdyliard łacińskich nazw i końcówek daje się we znaki, ale widzę, że z czasem i to staje się mniejszym problemem. Wiedza umyka i wymaga ciągłego powtarzania, jednak efekty cieszą. Początkowa dezorientacja powoli ustępuje miejsca bardzo pozytywnemu nastawieniu. Mam w sobie niezmierzone pokłady ciekawości względem wszystkiego, czego się uczę i to jak najbardziej pomaga. I choć moje życie teraz obróciło się do góry nogami i łączy się to z wieloma problemami na niwie prywatnej, choć sam mój tryb życia jest chwilowo zupełnie niezdrowy i pod tym względem nie jestem z siebie dumna - wiem, że powoli wkraczam na odpowiednie tory. Czuję jak wraca spokój ducha, tęsknota uwiera, ale zaczyna motywować i przede wszystkim - zaczynam sobie przypominać, że cały ten trud kiedyś doprowadzi mnie do tego co chcę robić w życiu.

Więc zamiast poszukiwać szczęścia - zaczynam być szczęśliwa dzięki temu co tu i teraz. I czuję się, jak w domu. Może to prawda, że ten prawdziwy dom to wcale nie budynek; że nosimy go wciąż w sobie, my sami nim jesteśmy; że w gruncie rzeczy to po prostu nasze miejsce w rzeczywistości.
Może właśnie taki dom w sobie odnalazłam. I chociaż przez pewien czas bałam się, że odległość sprawi, że będzie pusty - on wciąż jest pełen ludzi. Pewnie jeszcze dużo czasu upłynie, zanim jego drzwi otworzą się przed kimś nowym, jednak najważniejsze jest dla mnie to, że wbrew przeciwnościom zostało w nim miejsce dla mojego Kota. Teraz wygrzewa się na swoim legowisku daleko ode mnie, ale wciąż ma swoje miejsce w moim sercu, nawet jeśli jest ono inne niż dotychczas. I to właśnie jest piękne. Czasem nowy początek wcale nie oznacza końca tego co było.



sobota, 13 września 2014

I know you care

Jesień zaczęła panoszyć się za oknami. Wydaje mi się, że zjawiła się zupełnie niespodziewanie, a może po prostu to ja nie zauważyłam, jak wkrada się do sadów, ogrodów i ludzkich serc. Jak cichutko szepce, głosem wiatru, dając o sobie znać. Jak mrozi wieczorami moje wiecznie lodowate dłonie, jak gdyby chciała mnie za nie chwycić i poprowadzić gdzieś daleko za horyzont, do krainy pożółkłych liści.

Kocham jesień, jak żadną inną porę roku, choć to burzliwa miłość. Czasem przysparza zbyt wiele wieczornych smutków; czasem odbiera siły, kradnąc coraz więcej promieni ospałego słońca. Mimo to ma w sobie tyle uroku. Przelotnej magii zamkniętej w kolorach liści, schnącej trawy; ukrytej w chłodzie pod nocnym niebem, pełnym gwiazd; zaklętej w szum deszczu za oknem.

Dla mnie jesień pachnie herbatą z cytryną i gorącym kakaem. Jest cudownie miękka w dotyku, jak wszystkie ciepłe swetry. Pełna zmian, podmuchów niespodziewanych wydarzeń, strącających z głowy wyciągnięty z szafy kapelusz. Daje ciche znaki, że może warto się nad nim zatrzymać na chwilę, powdychać głęboko wilgotne powietrze i jakoś wewnętrznie się oczyścić.

To chyba najlepsza pora, by się wyciszyć, odetchnąć, ruszyć do przodu albo przez moment pozwolić sobie na odrobinę stagnacji. W końcu nie ma lepszego akompaniamentu do zbierania myśli niż delikatny stukot kropel deszczu. Wieczorami, gdy nad ziemią zaczynają unosić się mgły, łatwiej się odciąć od tego, co uwiera. W końcu rozmyty obraz trochę zniekształca kontury, zazwyczaj tak ostre.

Jeszcze się z tym nie oswoiłam. Świadomość nadejścia kolejnej pory roku przyszła niedawno. Nic tak dobitnie nie przywodzi mi jej na myśl, jak zapach jabłek z sadu dziadka. Zaledwie kilka dni temu obierałam cały koszyk rzeczonych owoców i cóż, zrozumiałam, że czas pożegnać lato i dobiegające końca wakacje. Piękne, może nawet najpiękniejsze w dotychczasowym życiu, pełne cudownych chwil, spędzonych z wyjątkowymi ludźmi. Długie, leniwe, a mimo to poszerzające horyzonty. Może nie były doskonałe - tak jak te jabłka, prosto z sadu, które wyglądem zupełnie nie przypominają owoców ze sklepowych półek. Jak jabłka, spośród których wybrałam kilka robaczywych, kilka spleśniałych, przyniosły kilka zawodów. A mimo to były tak bardzo przepełnione różnymi dobrymi doświadczeniami. Odurzały milionem zapachów, z których każdy był bardziej intrygujący od poprzedniego.

Teraz przyjdzie mi zachować je w pamięci i wdychać zapachy jesieni. Rozczulać się nad jabłkami i cynamonem, jakby to one sprawiły, że lato przemknęło przez palce. Chyba trudno przywyknąć do myśli, że tym razem ta jesień będzie zupełnie inna niż co roku.

Tym razem prócz walki z jesienną melancholią, przyjdzie się zmierzyć z samotnością. A raczej z jej mroczną stroną, bo przecież często samotność nie jest niczym złym. Może nie będzie ona aż tak gorzka, jak o niej myślę; może, to będą tylko jej ochłapy. Niemniej próbuję wypełnić myśli jak najszczelniej wspomnieniami, by nie pozwolić jej się wedrzeć głębiej, gdzie stracę nad nią kontrolę.

Chciałabym wierzyć, że wszystko się z czasem poukłada. Rozsądek podpowiada, że przecież życie toczy się dalej. A jednak... Dla mnie czas się chwilowo zatrzymał. Nie teraz, a na początku tego roku. I tak naprawdę, te wakacje wcale nie były próżnią, w której tkwiłam zawieszona. Cały ten rok to od początku jeden wielki znak zapytania. Ogrom niepewności co do pewnego. Czas z tym skończyć. Nie rozdrapywać.

Najgorsze jest w tym wszystkim poczucie pustki. A raczej... bez-czucie. Chwilowe otępienie zmysłów, świat jakby zza jesiennej mgły. Ja wiem, że nawet jeśli przytłoczy mnie nadmiar obowiązków, prędzej czy później wszystko sobie powoli poukładam. Jak co roku. Mimo to trochę się boję. Nie studiów, nie samotności, nie nieznanego. Boję się tej nicości we mnie. Wewnętrznej znieczulicy. To boli najbardziej.

Zawsze mówiłam, że jesienią mogłabym się zdefiniować jednym słowem - nadwrażliwość. A co jeśli gdzieś w tym wszystkim ją zgubiłam? Jeśli wszystko straciło smak, kolor i zapach, mimo, że dookoła króluje aliaż rozmaitości? Jeśli każda część mojego ciała zamarła, a ja zostałam wyłącznie z własnymi myślami?

Kocham jesień. Jesień szczypie chłodem po twarzy, ale równocześnie ogrzewa serca. To idealna pora, by rozgościła się w moim. Tylko, że tam chwilowo zapanowała zima...

Pozostaje mi wierzyć, że po zimie w sercu nie zawsze przychodzi wiosna.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Delicate

Jestem tylko człowiekiem. Nie przewiduję przyszłości, często pozwalam się rozkładać przeszłości w moim umyśle, dając przyzwolenie, by fetor biegłych wydarzeń wdarł się w moje myśli, by nim przesiąkły, a potem grzebię je wraz z tym co było, bo przez nie znów tracę teraźniejszość. Znowu zasypuję jej cząstkę, rodzące się przyszłe historie i tkwię próbując oczyścić umysł ze stęchlizny.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem ideałem. To prawda. Sama często powtarzam, że mam dobre serduszko, tylko wyjątkowo chujowy charakter. Dużo przez to tracę, ale i często na tym zyskuję. Można się sprzeczać, czy to dobrze czy źle, tylko, kto z nas jest bez winy? A kto na siłę próbuje udowodnić światu, że jest lepszy, niż pokazuje rzeczywistość? Na pewno nie ja.

To śmieszne, kiedy po raz kolejny uświadamiam sobie, że żywię dwa przeciwstawne uczucia do jednej mojej cechy. Kocham swój egoizm, ale częściej go nienawidzę. To rozstraja moje myśli.

Mam patologiczną potrzebę bliskości.
Mimo to nie daję się dotknąć. Nie pozwalam się poznać.

To mnie rujnuje i równocześnie utrzymuje przy życiu. Kiedy moja opowieść zatacza koło, myśli rozsypują się w pył.