Prawda jest taka, że zaczęłam ćwiczyć dawno temu i szło mi całkiem dobrze. Bez problemu dokładałam sobie kolejne serie ćwiczeń, moje malutkie ciałko nabrało ciekawszych kształtów i czułam się naprawdę dobrze. Zarówno z tym co robię, jak i z efektami. Poza tym to bardzo odciążyło mnie psychicznie - miałam chwilę tylko dla siebie, wszystko odkładałam na bok i mogłam się cieszyć dawaniem z siebie wszystkiego. Ot, taki masochizm - po prostu jestem perfekcjonistką, jeżeli się czegoś podejmuję - wkładam w to 200% siebie. Moja zabawa skończyła się w momencie, kiedy mój metabolizm zaczął sprawiać niewielkie problemy. Nigdy nie ograniczałam się z jedzeniem, dlatego kiedy w stresie przestałam nagle pochłaniać wszystko, co tylko mogłam, przy dodatkowym obciążeniu organizmu ćwiczeniami i nauką - zaczęłam chudnąć. Wskazówka wagi od ponad sześciu lat zatrzymywała się w tym samym miejscu, a tu taka niespodzianka! Co prawda nie schudłam Bóg-wie-ile, ale wystarczyło, by wszystkie spodnie zaczęły mi spadać z mojej szanownej tylnej części ciała. No i zabawny okazał się fakt, że ważę tyle... ile ostatnio ważyłam w podstawówce :D
Bez paniki, nie wyglądam aż tak strasznie, mogłabym rzec, że jestem po prostu bardzo szczupła i bardzo drobna. Niemniej moi rodzice zaczęli widzieć we mnie uosobienie anoreksji, toteż ograniczyłam wysiłek fizyczny, zaczęłam wmuszać w siebie ciut więcej jedzenia i po jakimś czasie przywykli do mojego nieco zmienionego wyglądu.
Odkąd przestałam ćwiczyć było tylko gorzej, ale lepsze to niż słuchanie na temat wydumanych zaburzeń psychicznym, które rzekomo sobą obrazowałam. Taka rodzicielska wyobraźnia. O babciach nie wspominając. No ale wracając do tematu - kiedy ćwiczyłam, byłam z siebie zadowolona. Dawałam radę i to było bardzo miłe uczucie. Kiedy jednak usłyszałam, że muszę ćwiczyć, że jeśli nie, mogę się pożegnać z polepszeniem samopoczucia - nagle cały entuzjazm opadł. I po prostu, najnormalniej na świecie - NIE CHCE MI SIĘ. Nie dlatego, że mam wakacje; nie dlatego, że to nudne; nie dlatego, że mnie to nie kręci, nie rusza, nie bawi, nie. Mnie się nie chce z bardzo prostej przyczyny - bo muszę. I to jest tak niesamowicie podłe z mojej strony, że aż mi siebie szkoda.
Bardzo nie lubię działać pod presją, czy jakimkolwiek przymusem. Zawsze wypełniam swoje obowiązki, ale nienawidzę, gdy ktoś mnie stawia pod ścianą. Kocham robić rzeczy po swojemu, o wszystkim mieć własne zdanie. Uwielbiam wyrabiać sobie opinię na dany temat, zagłębiać się w niego. Trudno mi, gdy ktoś stara mi się coś narzucić. To nie znaczy, że mam gdzieś autorytety - wręcz przeciwnie. Mam w sobie masę pokory i potrafię się uczyć od innych, dawać się naprowadzić na określoną ścieżkę. Pod warunkiem, że to jest kwestia, którą sama wybrałam.
W szkole miałam wielki szacunek dla nauczycieli i ich pracy. Każdego z osobna, choć niektórych naprawdę nie lubiłam za osobowość. Niemniej sama sobie wybrałam taki, a nie inny kierunek i starałam się wyciągnąć jak najwięcej z tego co mi oferowano. To, że musiałam zaliczyć sprawdzian czy nauczyć się na kartkówkę, nie było nieprzyjemnym obowiązkiem, tylko jakimś tam drobnym etapem na drodze do dalszego realizowania swojego planu na życie.
Tego, jaka jestem nie wybrałam. Nie miałam wpływu na swoje zdrowie i nie mam wpływu na to, co zrobić by było lepiej. MUSZĘ to po prostu wcielać w życie. I doprowadza mnie to do szału.
Pewnie to niedojrzały i bezpodstawny bunt, pewnie po kilku dniach mi przejdzie... Pewnie gdybym ruszyła się już teraz, za tydzień pożegnałabym zakwasy, za miesiąc czułabym pierwsze efekty, a później byłoby już tylko lepiej. Pocieszam się faktem, że przede mną jeszcze trzy miesiące wolnego. Może do tego czasu nauczę się w końcu, że jestem w tej kwestii po prostu głupia i sobie odpuszczę na wieki wieków, amen. I że z czasem przyjdzie mi łatwiej robienie tego, co jest nieodzowne. Bo przecież kiedyś do tego dotrę, prawda? Chciałabym wierzyć, że mam rację.
Póki co cieszę się z wolnego czasu, braku zajęcia i odpoczynku do góry brzuchem. Znam siebie i wiem, że przyjdzie czas kiedy się za siebie wezmę. A póki co daję odpocząć własnej psychice i przestaję skupiać się na problemach. Bo przecież w gruncie rzeczy jest dobrze. Od roku nie było tak dobrze. Więc cieszę się z małych rzeczy i jutro podnoszę cztery litery z ciepłego łóżka, ubieram się w normalne ciuchy i idę cieszyć się wolnością. Moja osobista szczypta magii odżyła we mnie. Tak długo bałam się, że ją straciłam... Jednak jeszcze potrafię być sobą w pełnym tego słowa znaczeniu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz