Impreza w zimie. K. odpada dość szybko. Próbuję z nią rozmawiać, ale już od paru minut nie ma z nią kontaktu. Proszę jej bliską znajomą - D. - by została z nią na moment. Ja wrócę, jak tylko powiem mojej osobie towarzyszącej co się dzieje. Przychodzę po kilku minutach. D. siedzi sama przy stoliku, robi zdziwioną minę, gdy pytam gdzie jest K.?! Nie wie. Idę jej szukać, lokal nie jest duży, po drodze spotykam A., dalej idziemy razem. Ochrona mówi, że nikt nie wychodził na zewnątrz. Biegnę sprawdzić czy nie ma jej na balkonie, trzęsę się z zimna - jestem ubrana w krótką sukienkę na ramiączka, rajstopy podarłam już na początku imprezy i zakończyły swój żywot w odmętach łazienkowego kosza. Spadają pierwsze płatki śniegu w tym roku, zajebiście - myślę i powoli wpadam w panikę, do sprawdzenia zostały tylko ubikacje. Zaczynam od damskiej - jedna jest zajęta, druga wolna. W męskiej nie ma nikogo. K. musi być w tej zamkniętej kabinie. Przecież nie zniknęła! Pukam milion razy, zero jakiegokolwiek odzewu. Głos w głowie podpowiada, by jeszcze raz sprawdzić salę, może ją po prostu przeoczyłam? Idę rzucić okiem kolejny raz z kolei, A. zgubiła się gdzieś po drodze. Nic z tego, K. zapadła się pod ziemię. Wracam do łazienki, znów pukam milion razy, nic. Druga kabina jest zajęta jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy tylko się zwalnia ściągam buty i wchodzę na muszlę klozetową, ale jestem za niska, żeby zajrzeć do drugiej kabiny... Dwunastocentrymetrowe szpilki okazują się dość pomocne. K. siedzi nad muszlą, krzyczę, wołam, podnosi rękę jakby chciała unieść papierosa do ust, opuszcza ją i to koniec jakichkolwiek oznak życia z jej strony. Wołam ochroniarzy, udaje się ją otworzyć od góry, szczotką do zamiatania podłogi ;)
Szczęśliwie to dość stary lokal, zamki na zasuwę to standard. Zostawiam K. z zaufaną osobą na balkonie, idę zlokalizować jej rzeczy. Gdy wracam z torebką, tuż obok niej siedzi jakiś chłopak, później dowiem się, że to przyjaciel jej brata, który później zabrał ja do domu. Próbuję się przebić przez grupkę osób dookoła nich, na co aktualny towarzysz K. reaguje gromkim krzykiem. Zbieram burę zanim zdążę wydusić z siebie pół słowa, karze mi nie robić zamieszania i iść stamtąd, to nie jest przedstawienie, co ja sobie wyobrażam! Silę się na spokój ducha, oddaję mu torebkę K. i jej telefon, po czym odchodzę poirytowana. I tylko kątem oka widzę, jak robi mu się głupio. Pytam B. kto to i czy to on zabierze stamtąd moją K., ta odpowiada i równocześnie przytakuje. Stoję jeszcze przez moment na balkonie, adrenalina opada dość szybko. Mogę być spokojna, K. nad ranem dochodzi do siebie i nic jej nie jest. Mi po spotkaniu z jej znajomym pozostaje niesmak.
Mimo wszystko ta ulga, którą poczułam po znalezieniu K. i sprawdzeniu, czy nic jej nie jest, to coś nie do opisania. Wierzę, że takie momenty do najlepsza nagroda za każdy najmniejszy dobry uczynek.
Co nie zmienia faktu, że kiedy po raz kolejny obrywam za swoje dobre, miękkie serduszko, dostaję natychmiastowej kurwicy i trafia mnie szlag, bo przecież ile można... :) Zastanawiam się po co mi to kurwa było, czemu znowu dałam sobie podłożyć nogę i przed oczami staje mi K., i jeszcze kilka innych osób i sytuacji. I już wiem, już pamiętam. Już nie klnę pod nosem, nie zaciskam zębów, nie przygryzam warg od wewnątrz. Aż do następnego razu.
* Nie żebym wierzyła w takie wynalazki jak karma, ale to dość obrazowe porównanie.
Wiadomo co mam na myśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz